Vandrovec.net

Vítejte v krajině, kde cizák zahyne

Andrzej Pilipiuk – Park Jurajski

Andrzej Pilipiuk – Park Jurajski

Znany reżyser rozłożył bezrad­nie ręce. – Panie Skorliński. Niech się pan postawi w mo­jej sytuacji. Rozu­miem, że chce pan film z dinozaurami. Akceptuję pomysł scenariusza, ale musi pan pojąć, że umieś­cić w filmie dinozaury można tylko na dwa spo­soby. Albo wynająć amerykańców od efektów spe­cjalnych, którzy je zmontują na komputerze, albo zbudować atrapy naturalnej wielkości, poru­szane za pomocą silników i hydrau­liki. Na to wszystko potrzeba wielkich pieniędzy. Stali na wzgórzu. W dolinie poniżej husaria ścigała pierzchające watahy Mongołów, a może Kozaków. Jakub Wędrowycz siedział na składanym krzesełku z napisem „Reżyser” i chłonął widowisko. Kręcenie filmu podobało mu się. Kilka razy zdarzyło mu się być w kinie, ale przy filmowaniu jeszcze nigdy. – Moje środki, choć poważne, nie są nieskończone – powiedział biznesmen. – Z pewnością budowa atrap dinozaurów pochłonie z milion dolarów… – Raczej koło pięciu. Minęły czasym gdy Godzillę grał facet ubrany w gumowy kombinezon, przewracający tekturowe bloki mieszkalne. Obecnie kino stało się wido­wiskiem… Kosztownym widowiskiem. Jakub zaciągnął się wonnym skrętem z własnego tytoniu. Szary papier pakowy węglił się pomału, wzbogacając aromat. Na dole coś pokrzykiwali. Husaria wróciła na miejsce. Ujęcie będą powtarzać. Po raz szósty tego dnia. Egzorcysta ziewnął. Mimowolnie zwrócił ucho w stronę rozmawiających. – Cholera – powiedział Skorliński. – Dużo bym dał za niewielki rezerwat, z które­go można by wyłapywać dinozaury do filmów. Brwi Jakuba uniosły się lekko do góry a na twarz wypełzł mu dziwny, obleśny, kłusowniczy uśmiech. Rezerwat… Znał to słowo. – Spielberg też pewnie sporo by dał – uśmiechnął się reżyser. – Na razie wyba­czy pan, ale muszę trochę popracować. Biznesmen skinął dłonią na Jakuba. Staruszek podniósł się z krzesełka i ruszył w ślad za nim. – Jakieś problemy? – zagadnął, sadowiąc się na tylnym siedzeniu opla. – Ech. Chcę nakręcić film z dinozaurami, a tu fachowcy od efektów specjalnych za dużo chcą ze mnie zedrzeć. – A co to takiego te dinozaury? – zainteresował się Jakub. – Wielkie gady z zamierzchłej przeszłości – cierpliwie wyjaśnił Skorliński. – Daw­no temu wymarły. – Jak duże były? – zaciekawił się egzorcysta. – Takie mniejsze wielkości kota. Ale te największe przekraczały wzrostem słonia. Pasażer pokiwał w zadumie głową. – To ja chyba widziałem – mruknął. – Gdzie? – uśmiechnął się reżyser. – A u syna na video. „Park jurasicki”. Przyleciał taki i zeżarł faceta w wygódce… I ile chcą ci od grafiki komputerowej? – zaciekawił się. – Kilka milionów dolarów. Egzorcysta wyjął z kieszeni odrapany kalkulator z pękniętym wyświetlaczem i przez chwilę coś przeliczał. – Zrobi się – powiedział. – Za dziesięć tysięcy. – Skąd weźmiesz tak tanich grafików komputerowych? – zdumiał się biznesmen. Jakub uśmiechnął się lekko. – Po co nam rysunkowe dinozaury? Albo kukłowe? – Masz lepszy pomysł? – Żywe są najlepsze. – Żywe wymarły przed stu pięćdziesięciu milionami lat. A może się mylę? – Chodzi ci o gada wielkości ciężarówki z długimi zębami? – zdenerwował się. -Tak. – To będziesz ich miał do wypęku. Po dziesięć tysięcy dolarów za sztukę. – Nie wierzę ci – powiedział biznesmen. – Najpierw chcę zobaczyć towar. – Mi nie wierzysz? – Zapłacę, jak zobaczę. – No to stówa z góry. Za tydzień spotkamy się w piwiarni koło pawilonu. Biznesmen uśmiechnął się i wręczył Jakubowi zielony banknot z dwoma zerami. – Trzymam cię za słowo. W zamierzchłej przeszłości w Wojsławicach coś budowano. Po budowlańcach pozostał zdezelowany barakowóz. Dłuższy czas stał na rynku, koło przekształcone­go w hurtownię Ratusza. Później ściągnął go na swoje podwórko miejscowy kombi­nator. Obił starannie wnętrze płytą gipsowo – kartonową, wstawił bar z nieheblowanych desek i podwędzoną w parku ławkę. Żarówkę pod sufitem ustroił w girlandy z krepiny, a sam stanął za barem i zaczął obsługiwać wielbicieli niedrogich, a wysoko­oktanowych trunków. Paweł Skorliński, biznesmen, wszedł po trzech nadgniłych schodkach i pochyliw­szy głowę, bo drzwi były niskie, wkroczył do wnętrza spełuny. W progu potknął się o jakiegoś typa, leżącego malowniczo na podłodze. Typ otworzył oko i popatrzył na niego złowrogo, choć niezbyt przytomnie. – Jeszcze raz to samo – wybełkotał i zasnął. Jakub siedział przy stoliku i siłował się na rękę z barmanem. Na stoliku po obu stronach leżały denka butelek przekształcone w tulipany. Ręka barmana wolno, ale nieubłaganie zbliżała się do ostrych szklanych drzazg. – Litości – jęknął. – Cztery kufle perły – Jakub bezlitośnie wyznaczył cenę. Barman kiwnięciem głowy wyraził zgodę. Egzorcysta puścił go i dłonią wska­zał biznesmenowi kawałek wolnej ławki. Dosiadł się do niego i po chwili stukali się wygranym piwem. – No i gdzie masz tego dinozaura? – zagadnął Paweł. – No przecież nie trzymam go w krzakach na zapleczu. Wkrótce powinien tu być łowiec – wyjaśnił Jakub. – Łowca dinozaurów?! Wypili jeszcze po jednym. Zapadał zmrok, gdy przed knajpę podjechał wreszcie zdeze­lowany, trzydziestoletni mercedes na ukraińskich numerach. Drzwiczki trzasnęły i odpad­ły, po czym ze środka wygramolił się niewysoki typek w okularach przeciwsłonecz­nych, ubrany w założone na gołe ciało skórzane spodnie i takąż kurtkę. Typek, jak przystało na ukraińskiego biznesmena, obwieszony był złotem. Zęby oczywiście też miał złote. Wtarabanił się do wnętrza. Jakub na jego widok wstał z namaszczeniem. – Josif Kleszczak – przedstawił się przybysz Skorlińskiemu, po czym zwrócił się do Jakuba. – Czegoś mnie kumplu wezwał, ha? – Ty znasz co to dinozaury? – zapytał egzorcysta. Gość kiwnął głową. Biznesmen zauważył, że brakuje mu jednego ucha. – Takie duże jaszczurki – powiedział. – No, jak autobus. A co? Jest jakiś interes? – Ten tu mój przyjaciel, biznesmen, chciałby kupić kilka takich. Ukrainiec nie okazał zdumienia. – Ile sztuk? – Ze dwadzieścia – pospiesznie powiedział Jakub. – Potrzeba nam do filmu… Tylko żeby były jak w encyklopedii. Identyczne. Kleszczak ze smutkiem pokręcił głową. , – Ciężka sprawa – powiedział. Wyjął z kieszeni plik kolorowych fotografii. – Nada się? – podsunął je Skorlińskiemu. Na pierwszym zdjęciu obrzydliwy, pokryty jakimiś glutami potwór czochrał się o brzozę. Był znacznie większy niż autobus. Skórę pokrywały mu kolorowe plamy. – Co to jest? – zdumiał się biznesmen. – Dinozaur. No, prawie dinozaur – wyjaśnił ochoczo przybysz. – Nie widać? Są jeszcze dwa z tego gatunku. Albo takie – podsunął następną fotkę. Widać było na niej olbrzymiego żółwia na pięciu nogach. Pancerz porastało mu coś w rodzaju pierza. – Co to jest u diabła? – zdziwił się biznesmen. – Czarnobylskie mutasy – wyjaśnił Jakub. – A co, nie nadają się? – Wyglądają pokracznie – westchnął Skorliński. – Pokracznie? – zdenerwował się przybysz, wyciągając z kieszeni granat. – Spokój Kleszczak! – warknął Jakub rozkazująco. – Nie trzymają kształtu. Nie­wymiarowe. – To ja z bratem latamy pół roku po strefie, żeby je sfotografować, a wy nie chcecie? – Masz – Wędrowycz wcisnął mu zielony banknot. – Na film do aparatu. Nie zro­zum nas źle, ale potrzebujemy paskudztw identycznych, jak te, które kiedyś żyły. No i oczywiście, żeby, jak nasrają, nie trzeba było odchodów pakować do ołowianych pojemników i zakopywać na głębokości kilometra. – Przecież na filmie nie widać, że one promienne – mruknął Kleszczak. – Ano trudno. Nie chcecie, to idę. Jakub wręczył mu flaszkę truskawkowej pryty „na drogę” i przemytnik zmył się. – Dobra – mruknął egzorcysta. – Załatwimy to inaczej. Skorliński odetchnął z ulgą. Ukraiński „kolega po fachu” wyraźnie nie przypadł mu do gustu. – Jak zamierzasz się za to zabrać? – zapytał. – Poruszane hydraulicznie, czy me­chanicznie? – Zaufaj mi – twarz Wędrowycza rozciągnęła się w szerokim, szczerym, słowiań­skim uśmiechu. Uśmiech Jakuba nie wzbudzał w biznesmenie szczególnego zaufania. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Skorliński. Nie miał dotąd pojęcia, że pod jego hurtownią znajdują się takie kazamaty. – Spokojnie, jeszcze kawałek – mruknął Jakub.. W świetle latarek widać było, że niektóre cegły, tworzące sklepienie niskiego i wil­gotnego lochu, ledwo się trzymają. – To przejście z ratusza do kościoła – powiedział wreszcie niechętnie. – Dawno tu nie byłem – oświetlił odnogę korytarza, w której leżało kilka szkieletów. – Co to za jedni? – wyszczekał zębami Skorłiński. – Nic się nie bój, oni nie żyją. – Właśnie dlatego się boję – mruknął. – Nie wstaną? – Przykołkowani – egzorcysta oświetlił szkielety. Koścista dłoń jednego z nich zaciskała się na solidnym osikowym kołku, wbitym pomiędzy żebra. – Ten chyba próbował wyrwać – jęknął biznesmen. – Spoko. Dorosły człowiek, a boi się jak jakaś baba – ofuknął go Jakub. Ruszyli naprzód i niebawem drogę zagrodził im ceglany mur. – Narzędzia – polecił egzorcysta. Biznesmen podał mu łom. Jakub zręcznie wyskrobał część zaprawy i po chwili zaczął podawać mu cegły. Paweł odkładał je na ziemię. Z otworu wionęło suchym, ciepłym powietrzem. Po chwili weszli do środka. W świetle latarek ukazała się ponura, półkoliście skle­piona krypta. Wypełniały ją potężne, kamienne sarkofagi. Jakub starł kurz z pier­wszego z brzegu. Zabłysnął wykuty w kamieniu i obłożony listkami złota herb Trzywdar. – Jan, Mikołaj, Franciszek, Alojzy, Aureli, Leopold, Tytus – odliczał sarkofagi. – Zna­czy ten. – Wydaje mi się, że nasze działania są nieco niezgodne z prawem – zauważył Skorłiński. – A kupowanie czarnobylskich mutasów od ukraińskiego przemytnika niby było zgod­ne z prawem? – zdenerwował się egzorcysta. – Przecież nie kupiłem. – No właśnie. Rozpiął kufajkę i zdjął z głowy papachę. – Czemu tu jest ciepło? – Bo kotłownia pracuje za ścianą. Trzeba przecież ogrzewać kościół. Czapką omiótł sarkofag z kurzu. Na wieku pojawiła się wyryta postać rycerza. – Z jakiego to okresu? – zdziwił się Paweł. – Zmarło mu się, na szczęście dla okolicy, w początkach ubiegłego wieku, ale to nie ma znaczenia. Zawsze miał szmergla na punkcie starożytności swojego rodu. Ano zobaczymy… Pod wieko sarkofagu wbił samochodowy lewarek i powoli, z wyczuciem zakręcił kor­bką. Z upiornym zgrzytem wieko zaczęło się unosić. Po chwili egzorcysta przesunął je z wysiłkiem na bok. W sarkofagu leżała trumna z czarnego dębu. Mosiężne okucia pozie­leniały lekko, a drewno pokryło się szarym nalotem. Jakub z cholewki buta wyjął bagnet od kałasznikowa i ostrym czubkiem zaczął wykręcać zardzewiałe śruby. – Szczerze mówiąc, nie widzę związku pomiędzy moim filmem z dinozaurami, a na­szą tu działalnością – zauważył Skorliński. – Gotowe – Wędrowycz wykręcił ostatnią śrubkę. – Pomóż. We dwóch podnieśli wieko trumny i wyjęli je z sarkofagu. Egzorcysta poświecił ciekawie do wnętrza skrzyni. Hrabia Tytus leżał na spłowiałym atłasie ubrany w piękną zbroję rycerską i czerwony niegdyś płaszcz. Spod zardzewiałej przyłbicy błyszczały żółte zęby. – Co dalej? – zapytał Skorliński. – Trzymaj – Jakub rozpiął sparciałe nieco, skórzane paski i podał biznesmenowi przednią część pancerza. Po chwili wyciągnął spod nieboszczyka drugą część. – To chyba odrobinę nieetyczne – zauważył Paweł, patrząc jak Jakub wytrząsa z hełmu czaszkę hrabiego. – Bezczeszczenie grobów… – Później oddamy – mruknął jego towarzysz, wydłubując z rękawic kości palców. Popatrzył krytycznie na blaszane buty z ostrogami i machnął ręką. – Pakuj to do wora i spływamy. Biznesmen posłusznie zaczął wrzucać rynsztunek do parcianego worka, a egzorcysta wstawił na miejsce wierzch od trumny i zasunął płytę sarkofagu. – Po co nam to wszystko? – Paweł aż ugiął się pod ciężarem worka. – Potrzebne – uciął. Wyszli przez korytarz. Nieopodal starego miasta w Lublinie stał, bielejąc w słońcu, nieduży, ładny pała­cyk. No dobra. Nie bielał w słońcu, bo o czwartej rano było jeszcze zupełnie ciem­no. Dwa cienie bezszelestnie prześlizgnęły się przez krzaki. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Skorliński. – To pałacyk wojewody Adama Tarły – wyjaśnił egzorcysta szeptem. – Cholera, to na prowincji wojewodowie tak dobrze zarabiają? – zdziwił się Skorliń­ski. – Ta buda musiała kosztować… – Uch, ty durny! Tarłę zabił brat Stanisława Augusta Poniatowskiego przed prze­szło dwustu laty. Teraz w pałacu jest dom kultury. Z podeszwy buta wyjął żydowski włos. – Podsadź mnie. – Dlaczego mamy się włamywać do domu kultury? – zaniepokoił się biznesmen. – To zupełnie… – Chciałeś mieć dinozaury, to nie mędrkuj, tylko mnie podsadź. – Są w środku? Po chwili Jakub wgryzł się w kratę. Nie minął kwadrans, a wypiłował w niej dziurę na tyle dużą, że mógł przez nią przeleźć. Okno na szczęście było uchylone. Obaj włamywacze wylądowali wewnątrz na solidnej, kamiennej posadzce. – Nie ma alarmu? – zapytał Paweł. – A po co? Tu nie ma nic cennego. No, może gdzieś tam jest biblioteka i magnetowid. Zaraz, i chyba projektor filmowy. Tam pewnie jest alarm. Ale tu nie ma nic ciekawego. – To po co się włamaliśmy? – Skorliński w wyraźnie nie nadążał. – Zaraz zobaczysz. Jakub sforsował wytrychem drzwi i weszli do niewielkiej sali, ozdobionej postaciami rycerzy, wymalowanymi na ścianach. – Tu ma treningi Brac­two Miecza i Kuszy – oś­wiadczył z dumą Jakub. Duma brała się stąd, że potwierdziły się jego in­formacje. – Aha. Udają rycerzy. Ale nadal nie rozumiem po co tu się włamaliśmy? Egzorcysta otworzył wytrychem sporą skrzynię. Wyjął z niej podłużny kształt, zawinięty w na-woskowane płótno. Odwi­nął je ostrożnie. W świet­le latarki zabłysła klinga wykonana z resoru od Sta­ra. Miecz miał co najmniej półtora metra długości. Jakub zręcznie wywinął nim kilka młynków w po­wietrzu. – Chy – powiedział. – Niezły. Tylko trzeba naostrzyć. – Po co ci to żelastwo? – Nie mnie, tylko tobie. Przyda się do… tego filmu. – Do filmu mogę zamówić w warsztatach. Zrobią na zamówienie. Nie musimy kraść rekwizytów… – To czegoś wcześniej nie powiedział? Ano trudno. I tak nie ma czasu czekać, aż zrobią. – Zostawię może trochę pieniędzy – biznesmen wyjął portfel. – Nie trza. I tak za kilka dni oddamy. W domu Jakuba cuchnęło.Biznesmen polerował zbroję nasączonymi w nafcie szmatkami. Semen siedział pod oknem i wycinał ze starej, obitej skórą walizki nowe paski do połączenia wszystkich części rynsztunku. – Sądzisz, że mu się uda? – zagadnął. – Uda, uda – Jakub uruchomił szlifierkę i ostrzył potężny miecz. – Hy, jak brzy­tew będzie. – Ale po co to wszystko? – zdenerwował się Skorliński. – Dla dobra sprawy, będziesz musiał jakiś czas rżnąć rycerza – powiedział Jakub. – Nikogo nie będę zarzynał! – Rżnąć czyli udawać – wyjaśnił mu Semen, przewlekając rzemień przez dziur­kę w pancerzu. – Mógłbyś się nauczyć mówić po naszemu. – Mam włożyć na siebie zbroję zdartą z nieboszczyka?! Nigdy w życiu. – Ty zobacz jaki się nagle wybredny zrobi! – zdenerwował się egzorcysta. – Co ci za różnica skąd wzięta? A ty myślisz, że po co marnowałem pięć litrów samogonu? Żeby ją odkazić! Ciesz się, że to twój rozmiar. – Ale po co to wszystko? – jęknął biznesmen. – Żebyś miał swoje dinozaury do filmu! – wrzasnął Jakub, tym razem naprawdę zły. Znowu noc… Tym razem dwu włamywaczy otaczała miła dla oka zabudowa Chełma. – Co my tu robimy? – jęknął Skorliński. – Nie mędrkuj, tylko pomóż – warknął Jakub, mocując się z zardzewiałym wła­zem do kanału. Po chwili wahania Paweł naparł na łom. Klapa uniosła się ze szczęknięciem. Z otworu powiało dziwnym fetorem. – Na dół – polecił egzorcysta. Zleźli po zardzewiałych klamrach. Jakub rozwinął plan kanalizacji i wyjął kompas. – Naprzód – zakomenderował. – Zakręcamy w trzeci chodnik po lewej. – Ja już nie chcę dinozaurów – wymamrotał Skorliński. – Nakręcę film o czymś innym. – Jeszcze mi potem będziesz dziękował – Wędrowycz popchnął go. Ruszyli betonową rurą. Spod nóg w pewnej chwili wyskoczył im szczur. Jakub nie ścigał go. Wreszcie zatrzymali się w miejscu, oznaczonym na planie krzyżykiem. – Gdzie jesteśmy? – zaciekawił się biznesmen. – Pod muzeum. – oświetlił szyb prowadzący do góry. – Wychodzi na ich podwórze. – Tego już za wiele! Obrabiamy trupy, kradniemy dzieciom zabawki, a teraz pewnie włamiemy się do muzeum? – Jak zgadłeś? No właź. Po chwili znaleźli się na dziedzińcu. – Jeśli mnie pamięć nie myli, pilnuje tego interesu jeden wartownik – mruknął egzorcysta. – Trzeba go będzie wyeliminować. Z nogawki spodni wyjął kij bejsbolowy. – Chcesz go zabić? – No co ty. Po co? Chińską narkozę mu dam i tyle. – Skąd masz taki ładny kij? – Leżał na podwórku, pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. – Tak po prostu leżał? – Ni. Obok leżał dres. – Dres? – Adidasa. W dresie był człowiek. – A co on robił na twoim podwórzu? – Nie wiem. Zapomniałem zapytać, zanim wystrzeliłem. – zeznał mętnie. – W każ­dym razie teraz się przyda. Ciecia znaleźli w stróżówce. Drzemał a obok niego stały dwie opróżnione butelki po prycie. – Sam się wyeliminował – Jakub zabrał mu pęczek kluczy. – Rozsądny pacjent. No to do dzieła. – Wyjątkowo nieetyczne – mruknął biznesmen i ruszył za nim. Po chwili sforsowali drzwi magazynu. Na solidnych, drewnianych regałach stały dziesiątki kartonowych pudełek. Jakub mijał je obojętnie. Zatrzymał się dopiero na końcu pomieszczenia, gdzie stały, wstawione w stelaż, obrazy. Z pomiędzy nich wy­jął niewielką płytę z brązu. Jej środkową część pokryto srebrem i wypolerowano. – Mamy to – na obliczu egzorcysty zapłonął uśmiech. – Lustro secesyjne, udające magiczne zwierciadło mistrza Twardowskiego – Paweł odczytał przywieszkę z opisem katalogowym. – Ponieś – Jakub obarczył go płytą, a sam zabrał się za zamykanie zamków. Po chwili podrzucili klucze cieciowi i przez kanał opuścili gościnne progi muzeum. – Ale po co to wszystko? – jęknął biznesmen przygięty do ziemi ciężarem płyty. – Przecież chcesz mieć dinozaury? Ziemianka, w której Jakub zainstalował swoją bimbrownię wyglądała nieco dziw­nie. Dziwność owa polegała na tym, że na jednej ze ścian zawieszono ciężką pły­tę z brązu. Część pokrytą srebrem wypolerowali starannie radzieckim proszkiem diamentowym, aby lśniła jak lustro. Egzorcysta zapalił dwanaście świec. Skorliński ubrany w zbroję wyglądał odrobinę cudacznie. Pod przyłbicę, która bez przerwy spadała mu na oczy, wsadził starą dwudziestozłotówkę z Nowotkiem. Dyskretny zapach nafty i świeżo wypastowanej skóry niósł się wokoło. Pierońsko ciężki miecz zarzucił na ramię. Jakub Wędrowycz, ubrany w garnitur z jakiegoś syntetycznego tworzywa rodem z lat pięćdziesiątych, także wyglądał nieco dziwnie. – Uhr hakau seczech – wymamrotał. – Ommne idi soten… Rozmyte sylwetki na blasze… Odbicia płomyków świec stawały się coraz bledsze, aż zapadła ciemność. Nagle biznesmen poczuł się nieco lżejszy. Jakub zapalił zapałkę. – Dobra – powiedział. – Udało się. Gdzieś tu powinny być drzwi. – Jakie drzwi? – zdziwił się Skorliński. – Przecież weszliśmy włazem przez sufit? Jakub zapalił kolejną zapałkę i w słabym świetle ukazały się zbudowane z gła­zów ściany. – Gdzie my u diabła jesteśmy? – zdziwił się biznesmen. – W świecie równoległym. Tak twierdzi Semen, a on jest uczonym człowiekiem, studiował jeszcze za cara na uniwersytecie. Gdzieś tu są drzwi. O są! Otworzył ciężkie, drewniane odrzwia. Wyszli na niewielki taras zbudowanego z gła­zów zaniku. Wokoło ciągnęły się fantastycznie poszarpane, skalne turnie. Powietrze było czyste i chłodne. – O żeż k… – jęknął zakuty w zbroję. – To… – Idziemy – Jakub ujął go pod ramię. Przeszli przez długi korytarz i znaleźli się przed kolejnymi potężnymi wrotami. Jakub zastukał w nie kołatką z brązu. Otworzyli im dwaj ubrani w kolczugi strażnicy. Ukłonili się na widok obcego ryce­rza. Skorliński, dyskretnie kopnięty przez towarzysza, także się ukłonił. – Prowadźcie nas do króla – zażądał egzorcysta. – Macie zaproszenie na audiencję? – zapytał jeden z wartowników. – Po co te formalności? Powiedzcie królowi, że Jakub Wędrowycz ze Starego Majda­nu przywiózł wódkę. Jeden z wartowników zniknął za zakrętem korytarza, a po chwili wrócił i wyko­nał zachęcający gest. – Król oczekuje, szlachetni panowie – ukłonił się w pas. Jakub uśmiechnął się. – Stary nałogowiec. Siedź cicho, dopóki nie zapytają – rozkazał biznesmenowi. – Żebyś czego nie palnął. – To jest świat alternatywny, gdzie meteoryt nie uderzył? – zapytał Paweł. – Jaki znowu meteoryt? – Jakub łatwo się irytował, gdy czegoś nie rozumiał. – No ten, od którego wyginęły dinozaury. Znaczy tu jeszcze nie wyginęły? – Później pogadamy! Poprzedzani przez drugiego z wartowników weszli do sali tronowej. Król siedział na tronie wykładanym złotą blachą i kością słoniową. Na głowie miał złotą koro­nę, w ręce dzierżył stalowe berło, a w drugiej złote jabłko. Ubrany był w kolorową szatę z połyskliwego jedwabiu, a na nogach miał gumofilce. Widocznie Jakub bywa tu od czasu do czasu – przemknęło przez głowę Skorlińskiemu. Służba zaraz przyniosła dwa krzesła dla czcigodnych gości. – Witaj kumplu – powiedział król odkładając berło. – Z czym przybywasz? Jakub wyjął z torby litrową flaszkę ukraińskiej paprykówki. – No przecież nie przyjdę do króla w odwiedziny z pustymi rękami. Król skinął na dworkę i po chwili przed tronem stanął stolik ze szklankami i mis­ka kiszonych ogórków. – Zdrowie waszej wysokości – powiedział Jakub, wznosząc pierwszy toast. – Zdrowie wielkiego czarnoksiężnika Jakuba – król wzniósł drugi toast. – Niech żyje fizyka fałd czterowymiarowej zakrzywionej przestrzeni nieeuklideso­wej – przepił Skorliński. – O czym mówisz, czcigodny rycerzu? – zdziwił się władca. – Pije za czary, które nas tu sprowadziły – wyjaśnił Jakub. – A więc jest taki prob­lem. W naszym świecie smoki zostały niemal całkowicie wytępione, a tradycja naka­zuje, żeby każdy pasowany na rycerza czym prędzej stoczył walkę z taką bestią. Ten tu mój czcigodny towarzysz, sir Paweł, już od dziesięciu lat przeczesuje lasy góry i bag­na naszego świata w poszukiwaniu bestii. I cały czas bezskutecznie, – Smoków ci u nas dostatek – uśmiechnął się król, dolewając do szklanek. – Z radoś­cią odstąpimy jednego z nich, abyś, drogi gościu, mógł wypełnić waszą tradycję… – Dziękuję – powiedział wzruszony Skorliński, któremu po czwartej szklance za­częło wydawać się, że faktycznie jest rycerzem. – Problem jest bardziej złożony – wtrącił się Jakub. – Mój przyjaciel nie jest jedy­nym, którego nęka ten problem. – Potrzeba wam więcej smoków – zafrasował się król. – To może zagrozić ich po­pulacji w naszym ekosystemie… – Planowaliśmy schwytać kilka małych i przenieść je do nas – sprecyzował żą­dania Jakub. – Tam mogłyby się rozmnożyć i za kilka lat, gdy odtworzymy nasze stada potworów, tradycja znowu będzie mogła rozkwitnąć. – Zamierzenia wasze są bardzo szlachetne – powiedział król. – Jednak sami musicie zrozumieć, że smoki są zwierzyną niezwykłą i każdy walczący z nimi musi wnieść do skarbca królewskiego stosowną opłatę… Jakub uśmiechem dał do zrozumienia, że docenia dbałość o finanse władcy. – Nie dysponujemy miejscową walutą – powiedział. – Ale sądzę że się dogadamy. Z torby wyjął nieco sfatygowany dres i parę adidasów. Król w zadumie zbadał fak­turę ubioru. Fakt, że tkanina rozciąga się i kurczy wzbudził jego zainteresowanie. – Dziurawy trochę – zauważył. – Należał do bardzo mężnego wojownika – wyjaśnił egzorcysta. – Stoczyłem z nim długą i wyczerpującą walkę. Król w zadumie przełożył palec przez jedną z licznych dziur po kulach na plecach dresu. – Zaszedłeś go od tyłu? – zdziwił się. – Ni, gdy został śmiertelnie raniony na plecach zaczęły wyrastać mu kolce – ze­łgał błyskawicznie egzorcysta. – Do tego dołożymy jeszcze magiczny ogień – pstryk­nął zapalniczką. Król uśmiechnął się i dolał wódki do szklanek. – Myślę, że dojdziemy do porozumienia – powiedział. – Ile małych smoków bę­dzie wam potrzeba? – Dwanaście. Zazwyczaj jest tuzin w miocie? Król poważnie kiwnął głową, potwierdzając wiadomości Jakuba. – No to umowa stoi – egzorcysta wyciągnął dłoń. Uścisnęli się. Następnego dnia świtem na gościńcu prowadzącym ku górom pojawiło się dwu jeźdźców na koniach. Pierwszy jeździec ubrany był w błyszcząca zbroję, a przez plecy przerzucony miał długi i paskudnie ostry miecz, wykuty z resoru od Stara. Obok na koniu jechał staruszek w samych slipkach. (Garnitur z syntetyku przegrał poprzed­niego wieczora, grając z królem w karty). Na szczęście było ciepło. Przy siodle dyn­dała mu torba „z wyposażeniem”. Za jeźdźcami snuł się w krystalicznie czystym powietrzu smród nafty i przetrawionego alkoholu. – Nadal nie wiem, czy to był najlepszy pomysł – powiedział Skorliński w zadumie, lustrując wzrokiem posępne szczyty.’ – Będziesz miał dwanaście dinozaurów praktycznie za darmo – powiedział Jakub. – Jeśli wolisz wywalać w błoto miliony dolców to proszę bardzo, możemy zawrócić. – To nie to, ale nie pomyślałeś czasem, że małe dinozaurzaki mogą mieć mamusię? – E, to nie są stadne zwierzęta. Zresztą będziemy się martwili jak dojedziemy. O ile dojedziemy… – mruknął widząc trzech uzbrojonych w maczugi oprychów. Tarasowali dalszą drogę. – I co dalej? – jęknął biznesmen. – Jak to co? Poucinaj im głowy mieczem. – Jestem pacyfistą! – No to nas zaraz spacyfikują – westchnął Jakub. – E wy tam, zejdźcie nam z dro­gi, jesteśmy potężnymi czarownikami – krzyknął. Oprychy roześmieli się ponuro. – Daj pistolet – powiedział do Skorlińskiego. – Zostawiłem w marynarce – poklepał się po pancerzu. Zabrzmiało to bardzo ponuro, a nawet trochę pogrzebowo. Egzorcysta westchnął i z torby wyciągnął rakietnicę. – Zejdźcie nam z drogi, bo rzucę w was kulą ognia – zagroził. – Czary to tylko zabobon. Czarownicy są hochsztaplerami, podtrzymują w nas strach przed siłami lewej strony mocy, żebyśmy się ich bali i płacili podatki – oświadczył z godnością najwyższy z bandytów, zapewne będący przywódcą. – Ateiści – mruknął Jakub. – Co to jest lewa strona mocy? – zdziwił się Paweł. – Taki lokalny zabobon. Jakub wystrzelił racę, a potem razem ze Skorlińskim obserwowali jak trzej napastnicy wspinają się bez żadnych zabezpieczeń po prawie pionowej skale. Wyglądało na to, że bardzo im się spieszy. – Miejscowi czarownicy powinni nam przynajmniej podziękować – powiedział egzor­cysta. – Właśnie trzej agnostycy ponownie uwierzyli w czary. – Agnostycy to nie… – W drogę – Jakub popędził swojego wierzchowca. Przed wieczorem dotarli do niewielkiej karczmy na przełęczy. Jakub za długopis kupił sobie skórzany kaftan i samodziałowe portki. Za następny długopis zjedli sutą wieczerzę. – Świat nie jest taki zły – powiedział Skorliński, ściągając z siebie zbroję. Pokoik był niewielki, gustownie urządzony. Dwie prycze zbite z desek, kulawy sto­lik, okno przeszklone gomułkami, świeca w lichtarzu… Jakub przyssał się do dzbana z miodem. – Nie odkryli tu jeszcze destylacji – wyjaśnił. – A królisko lubi, oj lubi wypić. – Naucz ich – zaproponował Skorliński. – Niezłą kasę zarobisz. – E, po co ręce brudzić. Jeszcze się zalkoholizują jak ludzie z Wojsławic. – Słuchaj, czegoś tu nie rozumiem – powiedział Paweł – Jak nieśliśmy tę zbroję korytarzem to była pierońsko ciężka, a teraz jest znacznie lżejsza. Ja też czuję się lżejszy. Od czego tak? – Semen twierdził, że tu jest mniejsza planeta i grawitacja słabsza. A powietrze dla odmiany gęściejsze… – Byłeś tu z Semenem? – A owszem. Parę razy łaziłem po tej krainie. Wakacje sobie zrobiliśmy. Tu tanio-cha. Trzeba tylko zabrać długopisów, breloczki z hologramem, świecących papierków i gotowi za to złotem płacić. A pisemka z gołymi kobitkami… aż im oczy wypadają. Tylko potem te męty z Muzeum zaiwanili mi lustro i kicha. Na razie pora spać… – Słuchaj, jeszcze jedno pytanie. Dlaczego tu wszyscy mówią po polsku? – Przecież jakby mówili inaczej to byśmy się z nimi nie dogadali! – ofuknął go Jakub. Ponure wycie niosło się pośród gór. Drzwi pokoju otworzyły się z rozmachem. Jakub i Skorliński obudzili się od razu. Obok nich przebiegł karczmarz i zatrzasnął okiennice. – Co. się stało? – zaniepokoił się biznesmen. – Idą – powiedział karczmarz i pobiegł zatrzaskiwać pozostałe okiennice. – Co idzie? – zapytał bezradnie Jakuba. – Elati – wyjaśnił Wędrowycz. Skorliński poskrobał się po głowie, a potem założył na wszelki wypadek zbroję. – Co to są elati? – Trudno jednoznacznie określić – mruknął egzorcysta. – Chyba ogniwo pośred­nie między ghulami i zombie. – Zombie! Wyszedł do głównej sali, a Skorliński bezwiednie podążył za nim. Przestraszeni goście siedzieli zbici w kupkę. Z zewnątrz słychać było ponury, przypominający chichot hien, rechot. – Dużo ich? – zapytał Jakub. – Ze dwadzieścia sztuk – powiedział ponuro karczmarz. – Ale może więcej. Na widok zakutego w zbroję Skorlińskiego jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. – Pan jest rycerzem. Chwała bogini Nefet! – Co z tego, że jestem rycerzem? – zdziwił się biznesmen. Ludzie popatrzyli na niego z nadzieją i oczekiwaniem. – Idź i wyszlachtuj to tałałajstwo – wyjaśnił mu Wędrowycz. – Śmiało, zbroi nie przegryzą. Skorliński popatrzył na ludzi i w ich oczach wyczytał wyrok. – Pójdę i zobaczę, co da się zrobić – powiedział. Ktoś usłużnie podniósł belkę, zabezpieczającą drzwi. Paweł ostrożnie wyszedł przed karczmę. W ciemności niewiele było widać. A potem pomiędzy drzewami za­paliła się jedna para czerwonych oczu, a po chwili następna i jeszcze jedna. Zanim doliczył do dwudziestu było ich zdecydowanie zbyt wiele. Ruszył wzdłuż ściany i po­sługując się węchem odnalazł wychodek. Popatrzył z niepokojem na liche drzwi. Może dożyje do rana, jeśli się zabarykaduje w środku… Upiorny chichot ponownie rozdarł ciemność. Nieoczekiwanie obok pojawił się Jakub Wędrowycz. – Jak ci idzie? – zapytał. – Zaszlachtowałeś już jakiegoś? – Jeszcze nie – wyszczekał zębami rycerz. – Może same sobie pójdą? – Ech, dupa wołowa z ciebie, a nie biznesmen – warknął. – Zatkaj uszy! Z torby wyjął granat F1 i, wyrwawszy zawleczkę, cisnął w stronę największego sku­piska czerwonych ślepi. Granat eksplodował, odłamki zagwizdały we wszystkie strony.- Tu powietrze jest gęściejsze, więc wybuch ma mocniejsze skutki – wyjaśnił. -Chodź, dobijemy rannych. Egzorcysta oświetlał latarką wijące się w konwulsjach istoty, a rycerz dzielnie prze­bijał je mieczem. Z karczmy wylegli uzbrojeni w pochodnie i tasaki goście. – Zwycięstwo – krzyknął karczmarz. – Trzy razy hura na cześć bohaterów! Skorliński ciekawie przyjrzał się jednej z zaszlachtowanych przez siebie postaci. A potem zemdlał. Wąska ścieżka pięła się w górę. Skorliński jęczał z cicha. Po festynie z okazji zwycięstwa bardzo bolała go głowa. Jakub jechał w ślad za nim i pociągał z gąsiorka złocistego klina. Nad górami krążyły jakieś cienie. Zapewne ptaki, a może pterodaktyle. Nieoczekiwanie przebyli przełącz i ich oczom ukazał się kamienny most, rozpięty nad potokiem. – Kurde – stwierdził Jakub, opuszczając dzban. Na moście stał obcy rycerz w czarnej zbroi. – Co to jest? – jęknął biznesmen. – Psychopata z mieczem – wyjaśnił egzorcysta. – Czasami się tu trafiają. Przy­puszczam, że aby jechać dalej trzeba go będzie pokonać – westchnął. – Mam z nim walczyć? – Jasne. Przecież to ty nosisz zbroję. – Możemy się zamienić! – Dinozaurów się zachciało. Wyskakuj z tych blach, tylko z życiem. Czekając aż Skorliński się rozbierze, zaczął coś majstrować przy mieczu. Okrę­cił rękojeść plastrem opatrunkowym i w zadumie popatrzył na swoje dzieło. A potem, uśmiechnięty, ubrał się w zbroję i wsiadł na konia. Ujął miecz w dłoń. Tajemniczy rycerz na moście dobył swojego. Jakub wydał z siebie ponury okrzyk bojowy, złożony z różnych wojsławickich powiedzonek i ruszył galopem na spotkanie wroga. Paweł ob­serwował z niepokojem szarżę. Ku jego zdumieniu, ledwie egzorcysta dotknął mieczem broni tamtego, wróg padł jak podcięty i, zwaliwszy się z konia, zastygł w bezruchu. Podjechał ostrożnie do miejsca potyczki. Jakub właśnie obszukiwał kieszenie po­walonego. – Jak tyś to zrobił? – zdziwił się biznesmen. – Ot jak – egzorcysta pokazał porażacz elektryczny, podczepiony zręcznie do klin­gi swojego miecza. – Jak mu wpakowałem trzy tysiące wolt od razu się uspokoił. – Ty to masz głowę – powiedział biznesmen z podziwem. – Nie będzie nas gonił? – Nie będzie – uspokoił go Jakub. Z torby wyjął dwie tubki kleju poxipol i, wymieszawszy, nakapał we wszystkie za­wiasy zbroi czarnego rycerza. – Zanim się z tego wypłacze upłynie trochę czasu – uśmiechnął się złośliwie. – A jeśli się nie wypłacze? – Sępy będą miały konserwę. Ruszyli dalej pod górę. Nocowali w korycie wyschniętego strumienia. – Chyba już jesteśmy niedaleko? – zauważył biznesmen. – Dlaczego tak sądzisz? – Rozglądasz się po okolicy, jakbyś czegoś szukał. Jakub kiwnął poważnie głową. – Będziemy potrzebowali przynęty – powiedział. – Najlepsza byłaby dziewica, ale uważam, że to byłoby trochę nieetyczne, ostatecznie kobieta też chce żyć… Mam nadzieję, że niebawem natrafimy na pasterzy. Kupimy od nich jedną owcę. – Pasterze pewnie są niepiśmienni. Oddadzą owcę za długopis? – Mam miejscową walutę – egzorcysta pokazał pękatą sakiewkę. – Zabrałem te­mu czarnemu świrowi. – Jeśli będziemy tędy wracali, to może będzie chciał ją odzyskać. – I tak będzie chciał, więc nie ma to większego znaczenia. Skorliński, zasypiając, widział jak Jakub przelicza dziwne, trójkątne złote monety pokryte hieroglifami. – Dinozaurów mi się zachciało – mruknął. Od zapachu nafty bolała go głowa. *** Pasterzy spotkali następnego dnia rankiem. – Potrzebuję jednej owcy – wyjaśnił Jakub. – Dobrze zapłacę. Przywódca pasterzy uśmiechnął się po słowiańsku. – Ceny owiec poszły w gorę. Mamy spore straty w tym roku – powiedział. – To będzie dużo kosztowało… Jakub rzucił mu sakiewkę. Pasterz rozsupłał ją i przeliczył zawartość. – De owiec potrzeba? – zapytał rzeczowo. – Dziewięć wypasionych czy tuzin nieco chudszych? – Jedną – wyjaśnił egzorcysta. – A za resztę mamony informację. – Jaką informację? – Straty tegoroczne są spowodowane działalnością dużych, zielonych, latających paskud? – Tak. – Gdzie najchętniej żerują? – Widzieliśmy jedną samicę. Chyba ma młode, bo atakowała niemal codziennie. Jakub skinął poważnie głową i wydobył z torby sztabówkę drukowaną na perga­minie. Pasterz bez wahania wskazał odpowiednie miejsce. Owca beczała rozpaczliwie, gdy Wędrowycz pakował jej coś do gardła. Wreszcie zostawił ją uwiązaną na środku łączki, a sam cofnął się do ukrytego pod drzewami Skorlińskiego. – Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz – odezwał się ponuro biznesmen. – Aż do tej pory mówiłeś o dinozaurach. Teraz wyjeżdżasz ze smokami. To na co w końcu polujemy? – To są na dobrą sprawę dinozaury – powiedział Jakub. – Tylko, że latające… Am­putujesz skrzydła i będą jak u Spielberga. – Niech cię cholera. Już lepsze byłyby te czarnobylskie mutanty. Przynajmniej nie musielibyśmy się taki kawał fatygować. – To trzeba było z Kleszczakiem gadać – zezłościł się Jakub. – Nawet przez gra­nicę by ci je przerzucił. A tak, mnie narażasz… – Dobrze, już dobrze – mruknął pojednawczo. – A nie trzeba było tej owcy na­dziać smołą i siarką? – Ach ty. Za dużo bajek się w życiu naczytałeś. – To może granat wsadzić? Po co ci ta owca? Zanim Jakub zdążył odpowiedzieć, z nieba runął wielki, obleśny, zielony smok i porwawszy nieszczęsne, zwierzę wzniósł się w niebo. – Łał – westchnął Skorliński. – Można by kręcić nie tylko Park Jurajski III, ale nawet przygody szewczyka Dratewki. – To już twój problem, co nakręcisz. W drogę. Wyjął z kieszeni niewielki przyrząd. – Dokąd? – zdziwił się biznesmen. – Skąd wiesz, gdzie poleciał? – Poleciała. To samica. I to chyba kotna. A gdzie poleciała – uśmiechnął się po­kazując urządzenie. – Wsadziłem w owcę pluskwę, taką, jak gliniarze pakują pode­jrzanym autom. Teraz doprowadzi nas prosto do gniazda. Prowadzeni słabnącymi sygnałami pluskwy przedzierali się trzy dni przez wąwozy i przepaście. Wreszcie zatrzymali się na krawędzi bardzo głębokiego urwiska. Jakub zajrzał do środka. – Gniazdo – powiedział ucieszony. – No to teraz się obłowimy. Skorliński popatrzył do dziury. – Są – mruknął – Dziesięć małych. Widać słaby miot. – Spoko. Oskara masz już w kieszeni. Trzeba będzie tylko trochę popaść steryda­mi i obciachać w diabły te niepotrzebne skrzydła. Rozwinął zwój liny i spuścił do środka. – Dziwne – westchnął biznesmen. – Czuję, że o czymś zapomniałem. – Nie wybierałeś nigdy smocząt z gniazda, stąd ta trema – wyjaśnił egzorcysta. – Zostaw tu tę zbroję, tylko będzie zawadzała. Spuścili się na dół. Młode smoki były wielkości mniej więcej jamników. Bez protestów dały się złapać i wpakować do worka. – To by było na tyle – powiedział Jakub. – Wsiąkamy. Nieoczekiwanie coś zasłoniło słońce. – Wiem już, o czym zapomniałem – powiedział biznesmen. – Te smoki mają mamusię. Z pochwy na plecach wydobył miecz i stanął w postawie bojowej. Jakub popat­rzył na niego z uznaniem, a potem złapał worek i zaczął wspinać się do góry. Smoczyca nadleciała lotem nurkującym. Biznesmen uskoczył w bok i drasnął ją mieczem w podbródek. Potwór, machając ciężko skrzydłami, zakręcił i ponownie ruszył w jego stronę. Nieoczekiwanie łeb bestii stanął w płomieniach. – Na górę – krzyknął Jakub z wierzchołka urwiska. Paweł pospieszył w jego ślady. Smoczyca spadła na dno doliny. Płonęła jak po­chodnia. – Kurcze, jak ja to zrobiłem? – zdziwił się. – Rozcharatałeś jej przypadkowo zbiornik z glejem – wyjaśnił egzorcysta ochoczo. – Z czym? – Glej. To taki naturalny napalm. Dość gęsty, zawiera wiele koloidów, zapala się w kontakcie z powietrzem. Miała pełne wole i na twój widok zaczęła go przetaczać do kanałów jadowych. Gdy trafiłeś, zaczął wyciekać na zewnątrz i zapalił się. – Ekstra – westchnął biznesmen. – To co, do domu? Egzorcysta energicznie kiwnął głową i podniósł worek. EPILOG Łomot do drzwi wyrwał Jakuba Wędrowycza ze snu. Otworzył leniwie oko, ale zaraz je zamknął. Jakiś sukinsyn w mundurze akurat zapalił światło. – Oto podpisany przez prokuratora nakaz ścisłej rewizji – darł się Birski. – Zaraz wyświetlimy wszystkie twoje grzeszki. – Kurde, nie wolno po nocy – jęknął egzorcysta. – O co jestem oskarżony? – Szefie, znalazłem coś dziwnego – wrzeszczał ktoś z sadu. Birski poprowadził Jakuba w tamtą stronę. W głębokim dole leżało dziesięć ma­łych, zdechłych smoków. Ciążenie w naszym świecie okazało się dla nich zbyt silne. – Kłu-so-wni-ctwo! – huknął Birski. – Ty zgniły recydywisto! Pięć lat jak obszył. – Co to jest? – zagadnął Jakub, wskazując padlinę. – Smoki… – posterunkowy stracił nieco pewność siebie. – Świetnie. Proszę to wciągnąć do protokołu. Prowadzący rewizję znajduje się w stanie naprania jakimiś prochami. – Ja też to widzę – zauważył policjant. Jakub popatrzył na niego zimno. – Takich zwierząt nie ma. A jak zwierząt nie ma, to znaczy, że nie można na nie kłusować. Lepiej zastanówcie się, jak to będzie wyglądało w raporcie. Zdechłe smo­ki znaleźliście – parsknął. – Kto w to uwierzy? Ręka Birskiego opadła. W tym momencie z wnętrza domu wyszedł aspirant Rowicki. – Szefie, znaleźliśmy lustro ukradzione z muzeum i zbroję hrabiego Tytusa. Na twarz Birskiego wypłynął szeroki, szczery, słowiański uśmiech. Jeszcze szer­szy i bardziej słowiański niż jakubowy. – Rowicki, masz awans. – Ku chwale ojczyzny. A za co? – Udowodniłeś właśnie w sposób nie budzący zastrzeżeń, że ten cały Wędrowycz to zwyczajna hiena cmentarna! Jakub jęknął. – No, co powiesz? – zagadnął Birski. – Skąd masz tę zbroję? – Wrogowie podrzucili – mruknął. W barakowozie biznesmen Paweł Skorliński pił truskawkową prytę z ukraińskim biznesmenem Josifem Kleszczakiem. – Mutasy czarnobylskie będą prosto na plan filmowy. Celnicy już przekupieni. Zna­leźliśmy chyba dokładnie takie, o jakie chodzi. Biznesmen popatrzył na fotografię przedstawiającą młodego stegozaura, czochra­jącego się o wrak UAZa. – Po prostu znakomite – powiedział. Truskawkowa pryta zaczynała mu smakować.

 

Przyjąć z http://wojslawice.fm.interia.pl/


Categorised as: Historie w PL


Comments are closed.