Wywiad Esensja 9.12.2006
ŚCIEŻKA, KTÓRĄ KROCZY NIEWIELU
ANDRZEJ PILIPIUK
Z Andrzejem Pilipiukiem, twórcą postaci Jakuba Wędrowycza, autorem wielu opowiadań i powieści, laureatem Nagrody Zajdla rozmawia Agnieszka Kawula.
Agnieszka Kawula: Podobno wcale nie lubiłeś pisać.
Andrzej Pilipiuk: Ja nigdy nie polubiłem pisania. Lubię sobie wymyślać, lubię popatrzeć, jak jest gotowe. Natomiast wklepanie tego wszystkiego w klawiaturę, ubranie w słowa, splecenie zdań w sceny – to robota nudna, nużąca, nienawistna… I jednocześnie niezbędna.
AK: Jednak zacząłeś pisać, kiedy obudziłeś się z dziwnego snu… Opowiesz?
AP: Moje pierwsze próby „pisarskie” faktycznie miały miejsce po śnie o pobycie w hotelu-mordowni.
AK: I co dalej?
AP: Ganiałem się z obsługą, woda lala się do łóżka, ukradli mi walizkę…
AK: Miewasz jeszcze takie sny-pomysły?
AP: Niestety, jakoś nie trafiają się… Tamten był unikalny.
AK: To było dawno temu, kiedy jeszcze chodziłeś do szkoły. Nie wyrażasz się zbyt pochlebnie o tym okresie. Było naprawdę aż tak źle?
AP: Było wręcz fatalnie. Po pierwsze, miałem pecha – już w podstawówce zmieniałem klasę trzykrotnie. Pierwszą mi rozwiązali, potem przeprowadzka, wreszcie reorganizacja, w wyniku której trafiłem do klasy traktowanej jak kolonia karna i tak marnej szkoły. Potem liceum stanowiące grób myśli ludzkiej, w którym przeżyłem potworny regres osobowości. Pierwszych ludzi, z którymi można było normalnie pogadać na interesujące mnie tematy, spotkałem dopiero na studiach. Lata szkolne ciągną się za mną jak smuga cienia. Zabrakło mi w życiu okresu pewnej formacji intelektualnej, która jak sądzę jest niezbędna, by właściwie funkcjonować np. w środowisku naukowym. Ciągle nadrabiam tamte zaległości, czytam, dokształcam się i ciągle odkrywam nowe ścieżki, których nie byli w stanie wskazać tępi nauczyciele, tresujący mnie według programów ułożonych przez przygłupów. Myślę, że pracą samokształceniową osiągnąłbym znacznie więcej, niż gnijąc w szkolnej ławce.
Wkuwanie często bardzo przestarzałej wiedzy zajęło mi zbyt wiele cennego czasu.
AK: A nie boisz się, że Twoja córka będzie się podobnie „marnowała”?
AP: Przed nami jeszcze dobre 4 lata, zanim tam trafi. Sporo się jeszcze może zmienić, ale pewnie tego nie uniknie. Jest to fatalna perspektywa, zwłaszcza że nasze pseudoprawicowe władze walczą jak mogą z pionierami edukacji domowej. Sama szkoła to zaledwie część problemu. Dużo gorsze są programy nauczania układane nadal przez wojujących lewaków i podręczniki pisane przez kretynów.
AK: Masz jeszcze swoje sterty zeszytów z pomysłami z tamtych „złych” czasów?
AP: Mam. Wprawdzie zniszczyłem pierwsze wersje „Hotelu pod Łupieżcą” i pierwszy szkic „Norweskiego dziennika”, ale cała reszta spoczywa bezpiecznie w moim małym archiwum.
AK: Mało który uczeń z dysleksją i dysgrafią pchałby się do pisania. Nie przeszkadza to w zawodowym pisaniu?
AP: Przeszkadza jak diabli. Przede wszystkim sadzę nieprawdopodobną ilość literówek i nie jestem w stanie zgrać palców przy pisaniu na klawiaturze – piszę tylko dwoma. To bardzo spowalnia.
AK: No właśnie, pośpiech. Często powtarzasz: „Żeby coś w życiu osiągnąć, powinienem pisać minimum jedną książkę miesięcznie”. Ilość nie zawsze przekłada się na jakość.
AP: Uściślijmy: jedną książkę miesięcznie bez utraty dotychczasowej jakości. To oczywiście niewykonalne… W tej chwili piszę 3 rocznie i jest to poważne wyzwanie i poważne obciążenie dla umysłu. To jednak praca twórcza i nie da się wyrobić 800% normy…
AK: Jak sobie radzisz z „niemocą twórczą”?
AP: Czasem się trafia. Zazwyczaj gdy jeden tekst mi nie idzie, robię sobie przerwę i piszę coś zupełnie innego – np. opowiadanie. Takie przeskoki zabezpieczają do pewnego stopnia przed syndromem wypalenia. Jeśli dopada mnie kompletna niemoc, to niestety trzeba posiedzieć i przeczekać – na przykład coś poczytać. Wcześniej czy później wena wraca. Mam spory zapas pomysłów.
AK: Miewasz coś takiego jak szał twórczy?
AP: Myślę, że przy pisaniu niezwykle ważna jest wewnętrzna dyscyplina. Są dni gorsze i lepsze, ale nie można uzależniać się od czegoś tak kapryśnego jak natchnienie. Szał pisarski oczywiście miewałem. Było kilka opowiadań, które napisałem od zmierzchu do świtu, nie odrywając się, siedząc kilkanaście godzin przy komputerze.
Kiedyś napisałem 190 stron w 12 dni. Parę razy bywało, że napisałem ponad 30 stron jednego dnia.
AK: A jak było z jakością? Sporo pracy redaktorskiej?
AP: Trochę więcej niż zwykle. Tzn. zwykle jest sporo…
AK: Co Cię najbardziej pociągało w pisaniu, że zdecydowałeś się na zawodowstwo?
AP: Liczyłem na zarobienie gigantycznej forsy, zdobycie ogromnego prestiżu społecznego i tak dalej (śmiech). W zasadzie od zawsze, od kiedy zacząłem się na poważnie zastanawiać, kim chcę w życiu zostać – myślałem o tym, by pisać książki.
AK: Rodzice nie byli chyba zbyt zachwyceni?
AP: Nieszczególnie. Wydaje mi się, że nikt we mnie nie wierzył. Rodzina, nauczyciele, redaktorzy… Z drugiej strony nikt nie przeszkadzał mi w rozwijaniu zdolności.
AK: Sporo determinacji było w Tobie, dlaczego tak bardzo chciałeś pisać?
AP: Trudno powiedzieć. Myślę, że złożyło się na to bardzo dużo czynników. Oczywiście chciałem być sławny i bogaty (no dobra, z tym drugim na razie nie bardzo wychodzi). Po drugie, pisanie książek było czynnością z punktu widzenia laika dość niezwykłą, a mnie zawsze pociągały projekty niezwykłe, szalone oraz dziedziny, w których nie miałbym konkurencji. Może wynikało to trochę i z lenistwa? Zamiast być najlepszym w czymś, czym zajmują się inni, szukałem czegoś, czym będę zajmował się tylko ja. Po trzecie, sądziłem, że moje przedsenne marzenia są niezwykłe, a moje przemyślenia na tyle wiekopomne, że koniecznie należy je utrwalić dla potomności. Wreszcie, co najważniejsze – była to praca, która szczególnie w okresie uczęszczania do liceum pozwalała na dobre uciec od obrzydliwej rzeczywistości.
AK: Nie czujesz czasem złości, że musisz odwalać chałturę, żeby się utrzymać, zamiast pisać kolejne wiekopomne dzieła?
AP: Okres tworzenia chałtur już w zasadzie poza mną. Czasem jeszcze naskrobię jakiś artykulik. W tej chwili piszę to, na co mam ochotę, a kupa historii kłębi mi się w głowie i czeka na wypuszczenie.
AK: Nie lepiej było wyjechać na jakieś fajne wykopaliska i oddać się pracy archeologa?
AP: Może jeszcze kiedyś pojadę. Za jakieś dziesięć lat, gdy powoli zacznę przechodzić na pisarską emeryturę (tzn. kiedy liczbę pisanych książek zredukuję do dwóch rocznie). Kiedy będę sławny i bogaty (śmiech) i będę mógł sfinansować badanie tego, co mnie naprawdę interesuje.
AK: Czyli?
AP: W zasadzie na przekopanie czekają całe Wojsławice. Wykopy pod aptekę pokazały grubość warstw kulturowych w pierzei rynkowej – ponad trzy metry. Podobnie jest pośrodku rynku – jest tam wyraźne wzniesienie, jak bliskowschodni tell osadniczy. To wielka kupa gruzu po ratuszu, a w ziemi zostały relikty piwnic i fundamentów. Warto zbadać otoczenie cerkwi, przekopać miejsca, gdzie stały te, które nie dotrwały. Oddzielnym problemem badawczym jest zamczysko i miejsce, gdzie stał pałac. To robota na dziesięciolecia.
AK: Ale co w tym takiego pasjonującego? Potrzebna taka robota komuś?
AP: Dla mnie to próba porządkowania wiedzy o naszej przeszłości. Niestety, w naszym kraju przywiązanie do tradycji i historii z wolna staje się domeną wyłącznie zawodowych historyków i Młodzieży Wszechpolskiej. Całej reszcie zwisa równo. Powiedzmy, że warto to zrobić, bo kiedyś może się komuś przydać.
AK: Co jedenastolatka pociągało w tym zawodzie?
AP: Jak miałem jedenaście lat, wiedziałem tyle, że archeologom dają paszporty, żeby mogli sobie pokopać w Egipcie. Potem dojrzałem i pogłębiłem zainteresowania. motywacje siła rzeczy też uległy zmianie.
AK: Podobno miłości do archeologii nie zabiła w Tobie nawet pani od historii, którą w jednym z wywiadów nazwałeś „socjopatką”.
AP: Cóż, bardzo się starała. Musiały minąć lata, zanim znowu byłem w stanie czytać książki historyczne. Do dziś nie jestem w stanie znaleźć w tym dawnej przyjemności. Z ciężkiej depresji i nerwicy na podłożu przeżyć szkolnych wychodziłem potem latami.
I pomyśleć, że szedłem do liceum z klasą humanistyczną właśnie po to, aby pogłębić i rozwinąć zainteresowania i przygotować się dobrze do egzaminów wstępnych na archeologię… Dziś, studiując swoje dzienniki z tamtego okresu, podziwiać mogę tylko swój hart ducha – kilkakrotnie byłem na krawędzi. Nie jestem na szczęście typem samobójcy. Ani na jej szczęście nie jestem typem mordercy.
AK: Jakie było Twoje największe archeologiczne osiągnięcie?
AP: Nie było. Raz w moim wykopie trafił się przedwojenny rezerwuar od kibla. Był zalutowany – być może ukryto w nim kiedyś jakieś dokumenty – ale po otwarciu okazało się niestety, że na dnie została tylko warstwa szlamu.
AK: Wiem, że uwielbiasz też antyki – co masz ciekawego w swojej kolekcji?
AP: Z antyków mam rzeźbione drzwiczki od starego biurka, XVI-wieczny kafel od garnka, grot od włóczni neandertalczyka, medal za tłumienie Powstania Styczniowego i kilka podobnych drobiazgów, mających nikłą wartość materialna, jeszcze mniejszą historyczną, ale stanowiących ciekawe curiosa.
AK: Pomówmy o Twojej twórczości. Zaczynałeś pisać fantastykę w czasach, kiedy nie należała ona do zbyt popularnego nurtu – nie zniechęcało Cię to? Nie lepiej było pisać coś innego?
AP: Popularna w zasadzie była zawsze. Po prostu wtedy brakowało wydawców z prawdziwego zdarzenia – rynek opanowany był przez kompletnych amatorów, których przewrotny los uczynił macherami i którzy mieli narzucać ton polskiej fantastyce. I narzucali, topiąc ją stopniowo i zniechęcając kolejnych piszących… Liczyłem na zmiany – liczyłem głównie na odbudowę populacji czytelników. Pojawienie się nowych wydawnictw zmieniło sytuację. Nagle okazało się, że czytelnicy są. Że można sprzedać więcej niż 2 tysiące sztuk książki. Nagle okazało się, że są dziesiątki autorów do tej pory ignorowanych, którzy też mają co pokazać. Ludzie zaczęli wyciągać maszynopisy z szuflad. Ja miałem ich całą masę. Po prostu byłem na te zmiany dobrze przygotowany i wykorzystałem szansę. Przepchnąłem się na czołówkę peletonu.
AK: I jak Ci z tym?
AP: Myślę, że moje wyniki są adekwatne do wtopionego wysiłku. Lata pracy przyniosły niezłe owoce.
AK: Czym teraz jest dla Ciebie fantastyka?
AP: To ostatni autentyczny kawałek polskiej prozy. Wolny od idiotycznych eksperymentów i bełkotu, w którym tonie główny nurt. Wolny od biurokratycznej czapy stowarzyszeń twórców, krytyków literackich. Urzędasy „od kultury” też szczęśliwie omijają nas łukiem. Nie ma tu dotacji i stypendiów, dzięki czemu każdy, kto chce zaistnieć, musi przedstawiać sobą odpowiedni poziom. Poza tym jako ostatni (no, może poza twórcami kryminałów i harlekinów) piszemy dla tzw. szarego człowieka. Fantastykę czytają normalni ludzie, a nie grupka snobów, pilnie baczących, jakie książki w danym sezonie są trendy…
AK: Ale główny nurt to często sława…
AP: Szczerze mówiąc, wolę mniejszą sławę – ale autentyczną, a nie większą, zdobytą dzięki reklamie czy pochlebnym recenzjom kumpli od kieliszka. Czniam na to.
AK: Zdarza Ci się wyobrażać sobie inną rzeczywistość? Jakiś azyl wart odwiedzin?
AP: Są takie miejsca – tylko opisał je Aleksander Grin a nie ja… Jego świat mi się podoba. Myślę, że mógłbym tam zamieszkać.
AK: A świat Wędrowycza… Dlaczego uciekasz od Jakuba? To przecież on Cię wypromował…
AP: Uciekam? Piąty tom jego przygód właśnie się ukazał, szósty też jest w planach. Po prostu w ramach higieny psychicznej od czasu do czasu trzeba napisać coś innego. Zwłaszcza że Jakub wymaga coraz więcej uwagi. Napisałem o nim 80 opowiadań. Nie da się w kółko powielać tego samego schematu – trzeba szukać dróg nowych, ale jeszcze mieszczących się w konwencji i akceptowalnych dla czytelnika. To nie jest łatwe.
Odcięcie się? To raczej wyjście trochę na zewnątrz. Pokazanie, że ma się coś jeszcze do powiedzenia. Przedstawienie historii trochę poważniejszych, być może dotarcie do nowych czytelników.
AK: A jak się rozwijał Wędrowycz?
AP: Zaczęło się od jego wnuka, Maćka Wędrowycza. Pojawił się w „Norweskim dzienniku” jako przyjaciel głównego bohatera. Nastolatek z szalonymi pomysłami, niezastanawiający się nad konsekwencjami ich realizacji. Dla podbudowania postaci wymyśliłem mu przyczynę zaburzeń psychicznych – zbyt zażyłe kontakty z jeszcze bardziej szalonym dziadkiem. W pierwszej wersji dziadunio był po prostu ohydną hieną cmentarną. Tworząc opowiadania, trochę go uładziłem, by lepiej dostosować do społeczeństwa. Postać ewoluowała – kilka razy pokazywałem, że pod maską nałogowego alkoholika i menela kryje się ktoś inny. Jakieś drugie dno. Z czasem te przebłyski inteligencji stały się częstsze.
AK: W wywiadzie dla „Fantasy” powiedziałeś: „Jakub pokazuje czytelnikom, kim są lub kim mogliby być, gdyby się odważyli. A do tego ma fajną robotę i ciekawe przygody”. Nadal to podtrzymujesz?
AP: Jakub jest człowiekiem zrealizowanym. Osiągnął stan bliski nirwanie. Nie dręczą go problemy egzystencjalne. Pracuje tylko kiedy go grzecznie poproszą. Jest wolny od trosk materialnych. Nie przejmuje się przepisami. Wszystkie swoje pomysły realizuje od ręki, zaraz po tym, jak na nie wpadnie. Nie ma żadnych kłopotów, a gdy się już jakiś pojawi, nie ma oporów moralnych utrudniających jego rozwiązanie. Kto by nie miał ochoty przebywać w takim błogostanie!?
AK: Podoba Ci się, kiedy mówią, że jesteś współczesnym Reymontem?
AP: A komu by się nie podobało tak jajcarskie porównanie? (śmiech)
AK: Wcale nie jajcarskie, całkiem na serio było napisane.
AP: Pozwolę sobie zachować sceptycyzm.
AK: Skąd tak dobrze znasz realia wiejskie? Zdarza Ci się wyjechać czasem na wieś, żeby odpocząć?
AP: Realia poznałem głównie w dzieciństwie, jeżdżąc do Wojsławic na wakacje. Teraz też bywam tam w miarę regularnie, co pozwala pogłębić pewne obserwacje.
AK: Ciekawe, jak ojciec Jakuba pracuje nad tekstem?
AP: Bardzo różnie. Zazwyczaj piszę „na Frankensteina”: skrobię sobie kolejne sceny i jak mi się gdzieś fabuła zablokuje, przeskakuję dalej, zostawiając dziury do późniejszego wypełnienia. Czasem najpierw powstaje zakończenie, potem środkowe partie tekstu. Wreszcie, gdy wszystko jest załatane, czytam kilka razy, poprawiając, uzupełniając, wstawiając jeszcze jakieś sceny. Przeważnie piszę od razu na czysto, co nie znaczy, że tekst jest doskonały. Szlifowanie to część pracy jeszcze bardziej obrzydliwa od pisania. Ale samo się nie zrobi.
AK: Jak wygląda Twój normalny dzień?
AP: Wstaję rano, odstawiam córkę do przedszkola i około ósmej siadam do roboty. Pracuję z krótkimi przerwami do około szesnastej, potem czasem siadam jeszcze po dwudziestej. Jak sił starczy.
Nuda i monotonia. Gdyby ktoś patrzył z boku, jak pracuję, szybko by zasnął. Najciekawsze są przerwy, kiedy robię sobie herbatę…
AK: Słucham…
AP: No, wstaję, idę do kuchni, gotuję wodę, grzebię po szafkach… Milknie stukot w klawiaturę.
AK: Co Cię motywuje do pracy?
AP: Żądza forsy i tego drugiego, no, jak mu tam było… o, już wiem: prestiżu. A tak poważnie – lubię opowiadać różne historie.
AK: A córce co opowiadasz?
AP: Zdecydowanie coś innego (śmiech).
AK: Nie męczą Cię wielbiciele? Dla niektórych jesteś wręcz Mistrzem, udzielasz zawodowych porad, wspierasz pierwsze próby pisarskie…
AP: No cóż – mnie na starcie pomagali między innymi ludzie z „Klubu Tfurców” – poczuwam się w obowiązku spłacić ten dług.
AK: A mile nie łechce, że posiadasz taką grupkę „uczniów”?
AP: W sumie jest z tym więcej roboty niż przyjemności. I sporo jeszcze czasu upłynie, zanim będę mógł chodzić z podniesionym czołem, zanim moi uczniowie zdołają mnie dogonić i przerosnąć. Dwoje, może troje ma chyba szansę.
AK: Czytasz polskie książki kolegów po fachu?
AP: Oczywiście. Niestety, piszą sporo fantasy – a to mi nie wchodzi…
AK: Czemu Cię to martwi?
AP: Mam poczucie pewnej straty. Kupa ludzi fascynuje się jakimś tam Tolkienem, więc to pewnie nie jest zła książka. A mnie to po prostu totalnie nie leży. Tym samym bytuję w stanie odcięcia od 2/3 literatury fantastycznej.
AK: Ciągle masz w planach napisanie czegoś na miarę „Harry’ego Pottera”?
AP: Oczywiście napisałem już kilka rzeczy na miarę „Harry’ego Pottera”, tylko ludzkość mnie nie doceniła (śmiech). A mówiąc poważnie, liczę, że niebawem stworzę dzieła o podobnym poziomie kompilacji wątków.
AK: To znaczy?
AP: „Harry Potter” to palimplast – dzieło, które można odczytać na kilku różnych poziomach zrozumienia. Dzieciak łyknie to jako przygodówkę, dorosły znajdzie aluzje i nawiązania…
To bardzo sprytnie napisana książka. Pracuję nad własną.
AK: Fantastyka fantastyką, ale przez Twoją twórczość przewijają się różnego rodzaju aluzje polityczne, śmiałe wizje… Jak powinna wyglądać Polska, w której chciałbyś mieszkać?
AP: Po wypróbowaniu różnych form naszej pseudodemokracji, z roku na rok jestem coraz większym zwolennikiem rządów autorytarnych i monarchistą.
Widzę ogromne szanse, które marnowaliśmy po kolei przez ostatnie 17 lat. To boli. Gdyby w porę posłuchano odpowiednich ludzi, gdyby władza nie przeszkadzała społeczeństwu w odbudowie kraju, dziś bylibyśmy dużo dalej.
Pewnych niezbędnych rozwiązań nie da się przeforsować w demokracji.
AK: Byłeś zaangażowany w politykę. Skąd pomysł, żeby zostać politykiem?
AP: Trochę byłem. Startowałem z PJKM na posła, nie udało się. Staram się patrzeć na politykę z boku. Gdybym moje zaangażowanie w politykę mogło coś zmienić, pewnie nie wahałbym się długo. Czasem są ważniejsze rzeczy niż pisanie.
AK: Zostawmy politykę. Na koniec życzę Ci kasy i pytam, kiedy wyruszasz na ukochane meteoryty? Skąd taka fascynacja?
AP: Na razie się nie zanosi. Czas kompletnie zwariował, dni mijają w okamgnieniu, a ja jestem z robotą totalnie w lesie. Zresztą zima to kiepska pora na poszukiwania. A dlaczego to robię? Cóż, to jeszcze jedna ścieżka, którą kroczy niewielu…
9 grudnia 2006
Andrzej Pilipiuk gościł w magazynie „Esensja”.
Przyjąć: http://www.esensja.pl/ksiazka/wywiady/tekst.html?id=3469&strona=1
Categorised as: Wywiad (polsky)