Wywiad Katedra 26.1.2007
Katedra: Witam w imieniu czytelników Katedry. Proponuję bez zbędnych wstępów od razu przystąpić do rozmowy. Jesteś z wykształcenia archeologiem. To dosyć oryginalny kierunek studiów. Co skłoniło Cię do zajmowania się akurat tą dziedziną nauki?
Andrzej Pilipiuk: Nie dostałem się na historię, więc postanowiłem zrealizować młodzieńcze marzenia. Zawsze pociągało mnie grzebanie w ziemi, odkrywanie rzeczy od dawna zapomnianych. Ziemia przypomina wielką księgę. Trzeba tylko nauczyć się ją odczytywać. Wbrew pozorom nie jest to szczególnie trudne.
A można znaleźć rzeczy fascynujące. Gdy brakuje na przykład źródeł pisanych, właśnie archeologia wypełnia poważną lukę w naszej wiedzy historycznej.
Jest jeszcze jedno. Historia koncentruje się na wydarzeniach ważnych z punktu widzenia historyków. Archeologia jest tu o wiele bliższa zwykłemu człowiekowi. Bada pozostałości życia codziennego. Dzięki niej dowiadujemy się co nasi przodkowie jedli, jakie miski mieli w chałupach, jak wyglądały ich wychodki. Zaglądamy im nieomal przez ramię.
K: Czemu zdecydowałeś się przedłożyć pisarstwo nad archeologię?
AP: Cóż, z archeologii ani nie da się żyć, ani nie było tam miejsca dla jeszcze jednego absolwenta.
Poza tym obecnie archeologia przypomina gaszenie pożaru – prowadzi się głównie badania ratunkowe na terenach pod inwestycje. Kłóci się to z moją wizją tego zawodu – ja chciałbym kopać to, co mnie interesuje. Gdy już będę sławny i bogaty, zabiorę się i za to.
Myślę także, iż w którymś momencie podświadomie zacząłem inaczej inwestować czas – poświeciłem więcej wysiłku temu by zostać pisarzem, niż temu by zostać archeologiem.
K: Czyli zadecydował czysty pragmatyzm, ale nie wykluczasz powrotu do zawodu? Pozostałości po której cywilizacji najbardziej chciałbyś odkrywać na nowo dla świata?
AP: Rozważę powrót do zawodu, gdy za jakieś dziesięć lat zacznę przechodzić na pisarską emeryturę. Najbardziej interesuje mnie późnośredniowieczna i nowożytna cywilizacja Wojsławic i tym właśnie chciałbym się zająć.
Jest tam roboty na lata. Rynek, pierzeje rynkowe, okolice cerkwi, miejsce gdzie stał szpital, pozostałości folwarku, zamczysko i podzamcze. Warto też poszukać dwóch cerkwi wspomnianych w źródłach.
K: Czyli interesuje cię własne podwórko, że tak powiem? Żadnych marzeń o odkopywaniu egipskich mumii?
AP: Mumie gryzą.
K: W „Operacji Dzień Wskrzeszenia” część akcji dzieje się w XVII-wiecznej Warszawie. Ten fragment jest w mojej opinii najlepszym w książce. Potrafiłeś oddać ducha, charakter epoki. Czy w przyszłości planujesz częściej wykorzystywać swoje wykształcenie w pisarstwie?
AP: Jak najbardziej. Skoro się tyle czasu i wysiłku zainwestowało w naukę, to teraz wypadałoby, aby inwestycja przyniosła jakieś owoce 😉
Powstający cykl powieściowy pt. „Oko Jelenia” będzie z jednej strony owocem moich zainteresowań cywilizacją hanzeatycką, z drugiej hołdem złożonym kupcom Bergen i Nowogrodu. Ludziom którzy umieli żyć i potrafili walczyć do upadłego w obronie swojej wizji.
Myślę też o wykorzystaniu zdobytej wiedzy z dziedziny historii techniki. Pora przeszczepić nad Wisłę steampunk! Mało kto wie np. o wynalazkach Jana Szczepanika. Jego dokonania to istna kopalnia pomysłów na naprawdę szalone opowiadania. Nie bez kozery nazywano go Polskim Edisonem. Szkoda, że dziś już się o nim nie pamięta.
K: Wspomniałeś o Bergen. Właśnie w Norwegii często lokujesz akcję swoich utworów. Skąd zainteresowanie tym krajem? Dodajmy, że akurat u Ciebie nie wynika to z inspiracji mitologią nordycką.
AP: Kraj jest ciekawy, a dzięki temu, że pozostawał zazwyczaj na uboczu burz dziejowych, przetrwały tam zabytki, które u nas odkopuje się w postaci niedopalonych resztek belek legarowych. Poza tym jest tam ładnie – choć ceny niesympatyczne.
Bergen jest mi szczególnie bliskie (mimo że zawsze gdy tam przyjadę leje jak z cebra). Także dlatego, że stoi tam zachowana in situ XVII wieczna dzielnica hanzeatycka. Dla archeologa włóczenie się po drewnianych zaułka Bryggen, jest jak dla paleontologa spotkanie żywego dinozaura. U nas też były takie budynki. Znamy je z rysunków i opisów. Znajdujemy ich popioły. Tam możemy dotknąć ściany. Poczuć. Zrozumieć. Sprawdzić szczegóły konstrukcji.
K: W kilku Twoich opowiadaniach są wzmianki o lwowskim inżynierze Franciszku Rychnowskim, wynalazcy i odkrywcy. To nikt szeroko znany, a Ty, jak wynika także z tekstów zamieszczonych na Twojej stronie internetowej, jesteś nim dość zainteresowany. Czy bierze się to jedynie z lektury utworów Rychnowskiego, czy też może jest to sprawa jakichś więzi rodzinnych?
AP: Wygrzebałem informacje o nim w gazetach sprzed wieku, potem poszedłem dalej tym tropem. Miał ogromne dokonania jako popularyzator techniki, elektryfikował linie tramwajowe i drukarnie. Był też wysokiej klasy wynalazcą. Jako pierwszy zbudował np. generator fal radiowych. Konstruował silniki elektryczne na prąd zmienny – dziś powszechnie uważane za wynalazek włoski. Ulepszył lampy łukowe konstrukcji Jabłoczkowa. Eksperymentował z plazmą. Zaobserwował i opisał zjawiska znane obecnie jako prawo Ohma. Równolegle ze Szczepanikiem opracowywał kolorową fotografię.
Z zebranych o nim informacji wynika, że był także wyjątkowo odważnym i bezkompromisowym człowiekiem. Jako komendant straży obywatelskiej po opuszczeniu Lwowa przez Austriaków nie wahał się rozstrzeliwać schwytanych złodziei, z jednym rewolwerem w ręce rozgonił kilkusetosobowy komunistyczny wiec w swojej fabryce, organizował wydawanie chleba najuboższym. Wybitny uczony i porządny człowiek. Dziś jest dokumentnie zapomniany. A szkoda.
K: Jesteś niezwykle płodnym pisarzem, szczególnie jak na polskie warunki. Powieści i opowiadania tworzysz w błyskawicznym tempie. Znajdujesz czas na coś więcej?
AP: Czasem jeszcze czytam, albo jakiś film sobie obejrzę. Mam mniej wolnego czasu niż człowiek pracujący na cały etat, ale ratuje mnie to, że pracuję w domu – nie muszę tracić codziennie czasu na dojazdy. Latem trochę jeżdżę po kraju. Czasem wyrwę się gdzieś dalej.
Czuję ogromną potrzebę włóczęgi po świecie. Może częściowo zdołam ją zaspokoić.
K: A jaki masz tryb pracy? Traktujesz pisanie jak normalną robotę – czyli tworzysz w wyznaczonych godzinach, czy też raczej piszesz pod wpływem weny?
AP: Gdybym pisał tylko wtedy, gdy mam wenę, to już dawno temu by mnie bank zlicytował. Traktuję to jak normalną pracę. Każdego dnia trzeba wstać świtem i swoje kilka godzin odsiedzieć. Jak zupełnie nie idzie pisanie, to zawsze jest masa tekstu do korekty czy zredagowania. Oczywiście jest to praca twórcza: są okresy lepsze, kiedy pisze się i po kilkanaście stron dziennie; są też niestety okresy gorsze. Bywa i totalny blok – a niestety nie płacą za to chorobowego.
Jest to praca wymagająca ogromnej samodyscypliny. Rytm trzeba narzucać sobie samemu. Mógłbym w tej chwili legnąć brzuchem do góry i przez pół roku nic nie robić. Pieniądze z wydanych już książek kapałyby na konto jak do tej pory. Tylko że mam świadomość, iż dzisiejsze lenistwo odbiło by się bolesną czkawką za rok.
To co piszę obecnie ukaże się zapewne na początku 2008 roku. Honoraria będą cztery, może sześć miesięcy później. To planowanie bardzo dalekosiężne. Niewielu naszych rodaków niestety myśli takimi kategoriami. W tym kraju ludzie nie nawykli do pracowitego i mozolnego wykuwania odległych sukcesów. Wszystko chcieliby natychmiast. To jest to polskie nastawienie, które trzeba w sobie zwalczyć. Ludziom się marzą gigantyczne zyski od razu, nachapać się ile wlezie, żeby potem móc leżeć i chrumkać jak świnia pod płotem.
Gdy mówię początkującym pisarzom, że przed nimi dziesięć lat ostrej harówy, a potem będą w tym miejscu, gdzie ja jestem w tej chwili, u większości budzi to przerażenie. Mamy jako naród problem z myśleniem w kategorii lat. Myślenie w kategorii dekad okazuje się nie do przeskoczenia. A ja muszę.
K: Czyli jednak wbrew powszechnej opinii z pisarstwa można się jednak utrzymać?
AP: Można. Nie jest to łatwe, ale można. Trzeba tylko podejść do tego odpowiednio poważnie. Założyłem sobie jeszcze w podstawówce, że zostanę kiedyś pisarzem. Potem z żelazną konsekwencją realizowałem ten program. Aż wysiłek się zakumulował i przyniósł efekty.
Gdybym tyle samo czasu poświecił na obróbkę metali skrawaniem, zapewne byłbym obecnie wysokiej klasy ślusarzem narzędziowym. Upór, konsekwencja i osiąga się poziom umiejętności zawodowych pozwalający żyć z bardzo dziwnych fachów.
Rodzina Neclów z Chmielna żyje z wypalania glinianych garnków, Sylwester Pękul kuje ludziom szable i miecze, a przecież wydawałoby się mamy XXI wiek.
K: To raczej jest po prostu kwestia znalezienia odpowiedniej niszy, w której nie ma zbyt licznej konkurencji. Wśród pisarzy o tym mowy być nie może. Co zatem Twoim zdaniem sprawia, że wiele osób przedkłada Twoje książki nad innych autorów?
AP: Dlaczego sądzisz że wśród pisarzy jest inaczej? Każdy z nas kopie sobie niszę. Ja piszę horror na wesoło, Maja Lidia Kossakowska o aniołach, Jacek Komuda o szlacheckich warcholstwach. Z wielu gałęzi fantastyki można wybrać sobie jedną i pielęgnować. Można też jak niektórzy próbować pisać gatunki popularne – ale tam jest duża konkurencja i ostra walka o to, żeby być najlepszym.
Przekładając to na język rzemiosła: ja lepię garnki, Kossakowska tka żakard, Komuda kuje szable. Nasze wyroby się rozchodzą, bo zapotrzebowanie jest większe niż możliwości produkcji. Obok nas kupa ludzi pisze np. fantasy. Przekładając to znowu na język rzemiosła: grupa innych rzemieślników dmucha szkło czy plecie wiklinowe kosze – niby popyt jest tam dużo większy, ale i wielu te dziedziny uprawia – więc łatwo przepaść w masie. A czasem pojawia się też prawdziwy artysta jak np. Marek S. Huberatch. My Mu nie podskoczymy.
Ja wygrywam głównie z dwóch powodów. Po pierwsze piszę rzeczy, których nie pisze nikt inny. Po drugie publikuję już dziesięć lat. Dorobiłem się sporego grona wiernych fanów.
K: Jeśli tak to ujmujesz, to faktycznie każdy z pisarzy stara się znaleźć swoją niszę; ale przecież mówi się, że fantastyka sama w sobie jest już niszowa. Zgadzasz się z takim stwierdzeniem?
AP: Fantastyka de facto nie jest literaturą niszową. Nie powinna zresztą być. To normalna pełnoprawna literatura, którą nawet zdeklarowany wróg gatunku przeczyta z przyjemnością (choć jest najpierw trochę roboty, żeby go do tego zmusić). Jest natomiast w naszym kraju fatalnie postrzegana. To skutek wieloletniej nagonki ze strony krytyki, szkoły, polonistów, oraz marginalizowania naszych książek w mediach zajmujących się „kulturą” (tzn. głównie przejawami braku kultury różnych „artystów”). Sytuacja przypomina mi tę opisaną przez Isaaca Asimova – w latach 30-40-50-tych w USA fantastykę postrzegano identycznie. Nastawienie do tego gatunku zmieniło się w chwili, gdy filmowcy od SF i pisarze zarobili pierwsze miliony dolarów. W Polsce będzie trudniej – narodek mamy bardziej zawistny – ale pewnie pójdzie podobnie.
Umiejętność zarabiania pieniędzy ludziom, zwłaszcza prymitywom od „kultury”, imponuje – zatem musimy zarobić te miliony, a wtedy ci którzy dziś plują ze szpalt gazet, będą bić przed nami czołem o deski.
K: Jak naprawdę wyglądają Wojsławice?
AP: Każdy może się przekonać zaglądając na www.wojslawice.fabryka.pl. Stworzyłem tę stronę właśnie po to, żeby pokazać ludziom prawdziwe oblicze moich storn rodzinnych. I aby zadokumentować stan obecny osady. Umieściłem tam blisko 400 fotografii.
K: To może spytam z nieco innej strony. Jak mieszkańcy i władze Wojsławic reagują na przerysowany obraz miejscowości w Twoich utworach?
AP: Mieszkańcy nie zgłaszają poważniejszych zastrzeżeń, choć oczywiście nie wszystkim to w smak. Wójt gminy mnie nie lubi. (Zaraz wybory były? Może się zmienił…) Z drugiej strony „dni Jakuba Wędrowycza” zorganizowane w lipcu bieżącego roku przyciągnęły 270 gości z całego kraju (i czterech zagranicznych). To dobra promocja gminy, nie mówiąc już o tym, że każdy z przybyszów pozostawił parę złotych w sklepach i pubie. To też się liczy – zwłaszcza w tak biednym regionie.
K: Mówi się o Tobie jako o osobie, która przywróciła popularność literaturze młodzieżowej. Nie da się ukryć, że właśnie wśród młodszych czytelników jest bardzo wielu Twoich fanów. Czy od początku chciałeś pisać właśnie dla nich (pomijam serię o „Panu Samochodziku)?
AP: Z tym przywróceniem to gruba przesada. „Norweski Dziennik” nie zrobił specjalnej furory. Na literaturę fantastyczną dla młodzieży nie ma w naszym kraju dobrego wydawcy. A szkoda, bo to bardzo ciekawy i rozwojowy sektor rynku.
Uważam, że do tej grupy odbiorców trzeba skierować odpowiednią ofertę. Zachęcić ich i przekonać do fantastyki. Zanim zostaną skutecznie zniechęceni. Zanim szkoła przywali im po głowach Lemem i „Hobbitem”. Rynek fantastyki w Polsce jest bardzo płytki. Odbudowuje się bardzo powoli i trudno tu wyrokować jak będzie wyglądał np. za dziesięć lat. I znowu widać tu tę cholerną polską chorobę. Wszyscy czekają, bo „kiedyś w końcu musi być lepiej”. Ja postuluję, by nie czekać z założonymi rękami, tylko by budować solidny fundament pod tą świetlaną przyszłość. Żeby dać jej choć minimalną szansę zaistnienia.
Przed kilku laty, gdy zaczynała się epoka Harry’ego Pottera, wystosowałem dwa listy otwarte do kolegów po piórze. Przewidziałem falę naśladownictwa i powstanie rynku tej literatury. Sugerowałem, że przecież my możemy to pisać. Zostałem po części zignorowany, po części wyśmiany. Dziś po księgarniach leża stosy potteropodobnych utworów – przeważnie lichej jakości i bez wyjątku tłumaczonych z języków obcych.
Mogli zarobić polscy fantaści, zamiast tego zarobili amerykańscy, zarobili też tłumacze.
A młody czytelnik od małego przyzwyczaja się ze nazwisko na okładce musi być zagraniczne.
Jest też np. Rafał Kosik. Przed paru laty zabrał się za pisanie cyklu „Feliks, Net i Nika”. I jakoś wychodzi na swoje. Tylko że jedna jaskółka nie czyni wiosny.
K: Lem być może jest zbyt poważny dla młodzieży szkolnej, ale dlaczego „Hobbit” miałby zniechęcać do fantastyki? Natomiast zgodzę się co do tego, że polska fantastyka młodzieżowa jest w powijakach – a przykład Kosika pokazuje, że zapotrzebowanie na nią jest.
AP: Lem nie jest zbyt poważny – przez ostatnie 40 lat powstały poważniejsze dzieła. Problemem jego prozy jest potworna anachroniczność techniczna. Jago bohaterowie używają komputerów lampowych, roboty chodzą na tranzystorach etc. Drugim problemem jest język. Lem pisał językiem, który wyniósł z domu – polszczyzną typową dla lwowskiej inteligencji okresu międzywojennego. Nie mam tu na myśli maniakalnego używania kresowizmów (np zamiast „tlen” pisał, gdzie Mu redaktor przepuścił, „kwasoród”). Odbiór bardziej utrudniają wyjątkowo piętrowe zdania naćkane interesującymi, ale dziś mało zrozumiałymi konstrukcjami gramatycznymi.
Co do Hobbita – nie każdy lubi. No i znowu – jeśli już musi być koniecznie to cholerne fantasy, to czemu nie dać np. w trzeciej klasie podstawówki kilku opowiadanek M. Sędzikowskiej, można dać kawałki z prozy A. Brzezińskiej czy E. Białołęckiej. Pal diabli, można nawet sięgnąć po Sapkowskiego – przynajmniej belfrom łatwo będzie wyłapać tych, którzy zamiast czytać książkę obejrzeli film ;-P
Rynek prozy fantastycznej dla dzieci i młodzieży jest gigantyczny. Pora wykopać z niego obcych, podbić teren, złupić leżące skarby. Identycznie jak przed 5 laty postąpiliśmy z rynkiem fantastyki „dla dorosłych”.
K: Nie da się jednak ukryć, że Twoimi czytelnikami w dużym stopniu są dzieci i młodzież. Na spotkaniach autorskich to właśnie oni stanowią znaczną część publiki. Nie martwi cię trochę, że zaczytują się opowieściami o takim degeneracie społecznym jak Jakub Wędrowycz?
AP: Wędrowycz to satyra. Inteligentny czytelnik to rozumie. Jeśli jednak trafi się ktoś, kto stwierdzi, że pędzenie bimbru i robienie pasztetu z kotów to dobry sposób na życie, to jego pech. Choć na co dzień jestem neolamarckistą, tu liczę na teorię Darwina – mam nadzieję, że idioci sami się wyeliminują.
K: Oczywiście, że Wędrowycz jest satyrą, choć moim zdaniem dosyć trafnie przerysowującą niektóre cechy polskiej wsi. Jednak jak już wyżej zostało powiedziane, Twoimi czytelnikami są często osoby młode, które mogą tego nie wyłapać. Zresztą podobnie ma się sprawa z zamieszczanymi przez Ciebie gdzieniegdzie poglądami politycznymi. Nie boisz się oskarżeń o nadmierną indoktrynację młodzieży?
AP: Zupełnie nie. Owszem większość bohaterów pozytywnych ma poglądy zbliżone do moich, a ci negatywni mają poglądy, których nie lubię. Ale to chyba naturalne? Literaci nie dzierżą już od dawna rzędu dusz i zresztą nie mam takich ambicji. Moje książki nikogo nie wychowają, z nikogo nie zrobią fana UPR-u. Ale dla kogoś, kto szuka poglądów zdroworozsądkowych, będą odpoczynkiem po lewackich wypocinach niektórych głównonurtowców.
Dlaczego młodzi mają tego nie wyłapać? Młody czytelnik jest mocno wyczulony na fałsz. U mnie znajdzie pewien wzorzec zachowań. Sam zadecyduje, akceptuje go czy nie. Sam porówna z innymi dostarczanymi przez media.
K: Władze cały czas pieją, jak to trzeba dawać właściwy przykład młodym.
AP: Władze pieją – ale nie potrafią tego robić. np. taki minister Giertych. Facet chce dobrze – ale wyjdzie oczywiście jak zwykle – kicha. Lekcje patriotyzmu nie mają większego sensu. Wpompuje się kilkanaście milionów złotych w stworzenie programów, podręczników, przeszkolenie nauczycieli i wreszcie pensje dla nich. Po uczniach w najlepszym razie to spłynie ot, jak woda po – nomen omen – kaczkach.
Ja bym zaczął od drugiego końca. Za te pieniądze można nakręcić kilka dobrych filmów historyczno-przygodowych, których akcję osadzić należy w odpowiednich momentach dziejów. Pokazać choćby bohaterstwo Orląt Lwowskich czy Białych Kurierów. Skoro już trzeba wydać publiczny grosz na te cele, zróbmy to mądrze.
Serial o jakości „Stawki większej niż życie” pokazujący zakulisowe prace polskiego wywiadu w czasie wojny z bolszewikami. Dobry serial, którego akcja rozgrywałaby się w okupowanej Polsce, czy podczas np. Powstania Styczniowego. Telewizja przez lata puszczałaby to w kółko dziesiątki razy. Taka produkcja posiada odpowiednią „siłę rażenia”. W każdym razie większą niż wykucie na pamięć nazwisk i dat.
Nasza historia to gigantyczna kopalnia tematów. Tymczasem reżyserzy śpią. Przez 17 lat niepodległości nikt nie nakręcił u nas dobrego filmu fabularnego o Katyniu. Nie mamy dobrych filmów o naszej partyzantce – a przecież to integralny element naszej historii – pierwsze oddziały „leśnych” pojawiają się już za czasów potopu szwedzkiego! Brakuje nam superprodukcji historycznych opiewających wcale liczne zwycięstwa polskiego oręża. Brakuje nam wreszcie komedii historycznych, które w przystępny sposób pokazywałyby jak fajnie żyło się w dawnych czasach – i jak inteligentnie nasi przodkowie kiwali po kolei wszystkich zaborców i okupantów.
Naród mamy przekorny – więc nic na silę. Naród mamy też potwornie podatny na reklamę – więc zamiast walić prosto z mostu, trzeba umiejętnie zareklamować patriotyzm. W Rosji Putin zrozumiał to już dawno. Kilka lat temu nakręcono pełnometrażowe film animowane o rosyjskich herosach Dobryni Nikiyczu i Ili Muromcu.
A ja zapytam: gdzie są polskie filmy animowane o Zawiszy Czarnym czy choćby Tadeuszu Kościuszce? (Tu trzeba by trochę ocenzurować, bo facet chlał jak nie przymierzając Wędrowycz).
Gdzie film sensacyjny pokazujący, jak kolesie z IG-Farben kradną patenty Szczepanika? Gdzie choćby dobry film o Marii Skłodowskiej-Curie? Wściekamy się, bo Brytyjczycy opluli nas w filmidle „Enigma”. A czemu samemu nie nakręcić filmu o tym, jak nasi łamią szyfr i przekazują go tym zdradzieckim Angolom? Albo o tym, jak AK zwija Szkopom kawał silnika V2 i ekspediują do Anglii?
Mądry naród podpatruje, co dobrego wymyślą sąsiedzi. Na tym polega sensowny nowoczesny patriotyzm. Zresztą nie szukając daleko: ideę papieru toaletowego ukradliśmy Chińczykom. Skoro już przy tym narodzie jesteśmy: oni uczą patriotyzmu w kinach i telewizji za pomocą porywających, porażających wizualnie filmów (np. „Hero”). Podobnie robią Amerykańcy, Ruscy, Europa Zachodnia, A my będziemy uczyć w szkole z nudnych podręczników.
Najbardziej się uśmieję, gdy zobaczę w kinach historyczną superprodukcję nakręconą w Etiopii. Bo wtedy będzie już pewne, że znowu jesteśmy w tyle za Murzynami.
K: Według niektórych patriotyzm to zbyt poważna sprawa, by powierzać ją tak trywialnym środkom przekazu jak choćby film animowany. Czy ta nadmierna powaga to także jedna z przywar naszego narodu?
AP: Dla mnie obiekcje co poniektórych są niezrozumiałe. Japończycy pokazali, że filmy animowane mogą być niezrównanym dziełem sztuki.
Nasza powaga jest nie tyle nadmierna co głupio używana. Każda rocznica, dzień zwycięstwa, cud nad Wisłą, wybuch powstania Warszawskiego, pierwszy września, jedenasty listopada, sprowadzają się do jednego scenariusza: zmiana warty przed Grobem, uroczysta msza – do niedawna z udziałem prezydenta ateisty i premiera antyklerykała, czasem parada wojskowa, czasem jeszcze uroczysty koncert i apel poległych. Wszystko wedle jednego schematu, z jedną myślą przewodnią: „ło Jezu, tylu naszych zabili”.
15 sierpnia. Matki Boskiej Zielnej – święcimy zioła i pierwociny plonów! Jesteśmy wolni, mamy ziemię, zebraliśmy pierwsze kłosy zboża! Będzie co jeść jesienią. Wniebowzięcie Marii Panny! Matka Zbawiciela duszą i ciałem została wzięta do nieba! Radosne święto dla wszystkich katolików liczących na zbawienie. A jednocześnie – rocznica tego, że wkopaliśmy Ruskim tak strasznie, że przez kolejne 19 lat nie ośmielali się nam fikać! Trochę naszych zginęło – fakt. Rano msza wspomnieniowa, wieczorem powinny być festyny, dyskoteki i pokazy fajerwerków.
Albo 11 listopada. (Głupio obchodzimy, powinniśmy raczej uznać za początek niepodległości, dzień ukonstytuowania się Rady Regencyjnej). I to samo. Wszystko na smutno. A przecież to jest TEN DZIEŃ, dzień który przekreślił 123 lata niewoli. Pięć pokoleń Polaków na to czekało, walczyło i ciężko pracowało, by kiedyś nadszedł. Dla tego dnia nasi pradziadowie spiskowali, rabowali pociągi, wysadzili w powietrze carskiego ministra, robili zamachy na trzech kolejnych carów (w tym jeden udany). 11 listopada to jednocześnie dzień św. Marcina – święto przyjaźni i pokoju dobrosąsiedzkiego. Nasi szlachetnie urodzeni przodkowie w tym dniu zabijali gęś i piekli słodkie rogale. Nasi chłopscy przodkowie też się cieszyli – w tym dniu kończyły się na dany rok wszelkie powinności względem dworu. Aż do wiosny nie było trzeba odrabiać pańszczyzny.
A my – na smutno, jakby to była kolejna rocznica klęski i przypomnienie martyrologii narodu. Salwa na cześć poległych – ok. Ale potem niech strzelają już tylko korki szampana.
K: Dlaczego zdecydowałeś się w 2005 roku startować w wyborach parlamentarnych?
AP: Poproszono mnie o kandydowanie z P-JKM (UPR). Uznałem, że może to być okazja, by wreszcie przyłożyć rękę do zmian na lepsze. Nie udało się.
K: Program UPR w dużej mierze składa się z bardzo radykalnych i kontrowersyjnych poglądów – przynajmniej są one takie dla większości społeczeństwa. Całkowity zakaz aborcji, agitacja przeciwko UE to jedynie niektóre z nich. Czy w pełni utożsamiasz się z ideałami tej partii?
AP: Oczywiście. Społeczeństwo uważa część tego programu za kontrowersyjny – ale to tylko efekt wieloletniego ogłupienia różnymi odmianami socjalizmu. Wszyscy narzekają na ZUS. Gigantyczne marnotrawstwo (ZUS wypłaca m.in. renty dla co najmniej 2 milionów fałszywych rencistów!), potwornie wysokie składki (bodaj 41% płacy lub od przedsiębiorców ponad 700 zł miesięcznie niezależnie – czy są zyski, czy nie), afery (z komputeryzacją)’ arogancja urzędników, etc. Ale gdy UPR postuluje likwidację tego wrzodu, podnosi się natychmiast jazgot rozmaitych dziennikarskich piesków. A co jest kontrowersyjnego w likwidacji zorganizowanej grupy przestępczej – bo tak należy ZUS zakwalifikować?
Problem w tym że program UPR społeczeństwo poznaje głównie z rozmaitych przekłamań. Wszyscy wiedzą ze UPR była przeciw UE, ale nikt nie wie dlaczego. UPR liczy zyski i straty i głośno o tym mówi – tylko że tego się w telewizji nie pokazuje. Media tresują ludzi, więc jak ognia strzegą się podawania sensownych i rzeczowych argumentów „wroga”.
Uważam nawet, że w wielu przypadkach partia proponuje rozwiązania dobre, ale połowiczne. Weźmy choćby podatki. UPR postuluje podatek liniowy, ja jestem twardym zwolennikiem podatku pogłównego. UPR jest za obniżeniem podatku VAT – ja bym go w ogóle zlikwidował.
I jeszcze na koniec. Niedawna sprzedaż terenów po zajezdni autobusowej w Warszawie pokazała, że zastosowanie programu UPR (w tym przypadku prywatyzacja za pomocą licytacji zamiast zamkniętego przetargu) może dać konkretne zyski. Miasto zastosowało tylko jeden z pomysłów Janusza Korwina-Mikke i zarobiło na tym na czysto kilkadziesiąt milionów złotych. A ile setek miliardów tylko w tej jednej kwestii straciło przez ostatnie 17 lat nie realizując Jego postulatów? Albo obniżka akcyzy na alkohol przed wejściem do UE. Cena przysłowiowej flaszki spadła w sklepie o 5 złotych. I nagle okazało się program UPR działa. Gorzelnie musiały pracować na trzy zmiany, pracę znalazło około czterdzieści tysięcy ludzi (!!!), ograniczono przemyt (niższa opłacalność), a zyski skarbu państwa nie spadły tylko wzrosły. Ale członkowie rządu, zamiast natychmiast podobnie ograniczyć wysokość akcyzy na paliwa, gaz, olej opalowy i inne towary, spoczęli na laurach.
Ludzie popsioczyli nad zmarnowaną szansą, w prywatnych rozmowach powiesili na władzy wszystkie psy, a potem zagłosowali znowu na tych samych.
K: Mógłbyś w kilku zdaniach przedstawić swój polityczny (i nie tylko) światopogląd?
AP: Jestem zwolennikiem kapitalizmu, władzy autorytarnej i monarchistą. Jestem katolikiem, choć idea ekumenizmu nie do końca mi pasuje.
Uważam, że w naszym kraju zbyt szczodrą ręką dotuje się miliony rozmaitych obiboków i wydrwigroszy. Dane statystyczne są absolutnie przerażające – legalnie pracuje tylko 50% Polaków w wieku produkcyjnym (w UE średnio 75%, w USA 85%). Opieka społeczna dysponuje budżetem 22 miliardów złotych. To oznacza że każdy z 10 milionów pracujących „frajerów” oddaje miesięcznie prawie 200 zł, głównie na tanie winko dla menelstwa. Dotuje się wiele nieefektywnych gałęzi gospodarki, dopłaca do eksportu cukru, węgla etc. Dopłaty oczywiście nie biorą się znikąd. To pieniądze wydzierane z gardła tym, którzy wytwarzają rozmaite dobra i usługi. Tego typu działania władz to przeżytki myślenia socjalistycznego – które uważam, należy bezwzględnie wyplenić. Likwidacja marnotrawstwa na drodze demokratycznej jest niemożliwa (choćby dlatego że 2 miliony fałszywych rencistów głosuje na tych, którzy obiecują dać im jeszcze więcej). No i dlatego, że każda partia boi się podskoczyć tak licznemu „elektoratowi”. Socjalizm od zawsze opiera się na lumpach.
Z monarchii ludzie się śmieją – ale popatrzmy na szczery żal po śmierci Papieża. Dla większości ludzi był symbolem, tylko sami nie wiedzą czego. Po domach wisiały Jego portrety, ale mało kto czytał Jego książki, encykliki i listy pasterskie. Jego dorobek jest u nas słabo znany. A mimo to – przez 24 lata ludzie mieli świadomość, że w Watykanie siedzi Ktoś, kto o nas myśli. I to większości wystarczało. W monarchii najważniejsza jest ciągłość i niezmienność suwerena. Politycy przychodzili i odchodzili – On trwał.
Przyjechał od czasu do czasu, pogadał z naszymi politykami, (często zbeształ, ale tego akurat nie pokazywano). Ludzie widzieli w telewizji: Jaruzelski Mu salutuje, Wałęsa dostaje błogosławieństwo, Krzaklewski całuje papieża w rękę, Kwaśniewski jak sierota został z żoną na pasie startowym, to go Papież podrzuca swoim wozem pod trybunę pożegnalną. Katolicy byli zadowoleni, że komunistyczni dygnitarze gną karku, ateiści byli zadowoleni, że papież nie fika, tylko grzecznie rozmawia z ich kumplami. A lud ze złośliwą satysfakcją stwierdzał: o to jest ktoś z kim się liczą nawet te bezczelne typki, które nami pomiatają. I czerwoni i różowi muszą się papieżowi kłaniać, ile razy wpadnie z wizytą. Skoro wszyscy po kolei meldowali się u Niego na dywaniku, to w symboliczny sposób oznaczało, kto tu naprawdę rządzi.
Gdy nagle Go zabrakło, ludzie poczuli pustkę i rozpacz. Patrząc na to chłodnym okiem można wyciągnąć wniosek – ten naród tęskni za monarchą. Ten naród potrzebował światłego, uczciwego, sprawiedliwego, dobrego – choć niekiedy i surowego władcy. I taki władca był. Daleki, niedostępny, ale był. Król umarł. Pozostała pustka.
K: Władza autorytarna, a jednocześnie król na wzór Papieża? Jakoś mi to nie pasuje.
AP: Dlaczego? Papież, gdy zachodziła potrzeba, umiał powiedzieć ludziom w twarz wiele przykrych prawd. Jeśli zachodziła potrzeba, umiał używać władzy. Ekskomunikował bez wahania heretyków – zarówno lefebrystów, jak i marksistów od teologii wyzwolenia. Był przy tym człowiekiem o żelaznej konsekwencji i doskonałym organizatorem. Miał wybitny talent do wyszukiwania odpowiednich współpracowników. Świadczy o tym choćby mianowanie kardynała Ratzingera szefem inkwizycji.
Jak na króla (zwłaszcza króla Polski) Jan Paweł II byłby trochę zbyt dobry i zbyt łagodny – ale są przecież gorsze wady.
K: Czyli jak byś chciał, żeby to wyglądało w praktyce? Król-figurant, jak to ma obecnie miejsce w większości monarchii konstytucyjnych, a władza w rękach powiedzmy stałego premiera, czy może jednak rządy monarchistyczne twardej ręki?
AP: Monarchia konstytucyjna – tak. Monarchia parlamentarna – nie! Władca jest od tego, żeby rządzić. Rządzić musi w ramach prawa i w ramach dajmy na to konstytucji, ale musi dysponować realną władzą. Pewnych potrzebnych i pożytecznych rozwiązań nie da się przeprowadzić w kraju demokratycznym, gdzie głos menela i głos profesora w urnie wyborczej znaczą tyle samo.
Weźmy naszych posłów. Od 1990 roku mamy u żłobu bodaj piątą ekipę. Za każdym razem wybierano innych. Poparcie dla partii to rośnie to spada, część w ogóle wylatuje z gry i musi zmieniać szyldy. Za każdym razem wybierano jednak podobnie. Władzę przekazywano w większości w ręce złodziei, przestępców, kombinatorów.
Za każdym razem zaraz po wyborach okazywało się, że wybrano „nie tych co trzeba”. Ludzie tęsknią za kimś, kto rozgoni tę bandę na cztery wiatry. A demokracja sama z siebie nie jest w stanie się uzdrowić. Ja też jestem już tym wszystkim zmęczony. Żyję w demokracji 32 lata. Jestem nią dogłębnie rozczarowany. Podobnie jak zdecydowana większość społeczeństwa.
Patrząc na zimno i bez emocji – monarchia wydaje się sensowną alternatywą. I jest duża szansa, że ludzie by ją szybko zaakceptowali. Problem tylko jak wybrać władcę. Bo przecież nie w powszechnym glosowaniu.
K: Czy swoją słabość do monarchii przelałeś na Semena i jego stosunek do caratu?
AP: Nie, zupełnie nie. Carat miał swoje niezaprzeczalne zalety. Dla tak przekornego narodu jak Polacy, umiarkowany zamordyzm i narzucona siłą obca władza to bardzo dobry bodziec rozwoju. Lubimy interesować się tym co zakazane, więc rusyfikacja paradoksalnie znacząco podniosła poziom czytelnictwa. Dla mieszkańców zaboru pruskiego i rosyjskiego w liberalnej Galicji pisano i drukowano ogromne masy fajnych patriotycznych książek, które potem szmuglowano przez granice. (W PRL-u sytuacja się powtórzyła – paryska „Kultura” była fenomenem na skalę światową).
Niestety negatywny wpływ caratu był wielokrotnie większy niż pozytywny. Moim zdaniem nie tędy droga.
Optymalny scenariusz to: inwazja, brutalna okupacja, konsolidacja narodu przeciw wrogowi ojczyzny, pojawienie się charyzmatycznego partyzanckiego komendanta, przegnanie okupantów i koronacja watażki na króla. Wiadomo – dowódca polowy jako władca sprawdzi się raczej kiepsko – ale syna wyśle do najlepszych uczelni i gdy po latach odda mu władzę będziemy mieli to co trzeba. Wykształconego i przygotowanego do wypełniania konkretnych zadań monarchę, pochodzącego z rodu zasłużonego dla kraju.
Warto by jeszcze w młodości dokonał jakichś bohaterskich czynów u boku ojca, albo żeby choć dobrze skakał na nartach. Przykład Adama Małysza pokazuje, że sportowcy cieszą się w naszym kraju wielkim poważaniem.
Ech, pomarzyć.
K: O carat pytałem bardziej w kontekście modelu władzy, a nie jego wpływ na Polskę. Z tego co piszesz – uważasz, że najlepsze rozwiązanie to coś takiego, jak dojście do władzy Piłsudskiego?
AP: Carat był, wbrew temu co wypisują o nim czerwoni i różowi historycy, całkiem niezłym systemem. Niewielka biurokracja (dziś w każdym razie mamy co najmniej dziesięciokrotnie większą), niewielka korupcja (też porównując z dzisiejszą), wysoki poziom wolności słowa (ukazywało się więcej nielegalnych gazet niż u nas za komuny). Bywały i przegięcia, pogromy, represje, zdarzały się przypadki samowoli urzędniczej.
Rosja była krajem, gdzie ku osłupieniu i oburzeniu całej Europy, celnicy mogli skontrolować Cię jeszcze 40 kilometrów od granicy (obecnie mają prawo kontrolować na całym obszarze UE i jakoś dziennikarze milczą). Był to kraj, gdzie jednym ukazem znoszono prawa nadane naszym przodkom przez naszych królów. Był to kraj, w którym jednym ukazem zlikwidowano dziesiątki kilkusetletnich klasztorów.
Był to też kraj, gdzie Polacy cieszyli się zasłużoną opinią świetnych fachowców. Nasi inżynierowie budowali linie kolejowe, wydobywali ropę w Baku, kontrolowali „związek przemysłowców złota”. Był to kraj, gdzie niegdysiejsi zesłańcy dobijali się gigantycznych fortun, czego przykładem jest choćby gigantyczny neogotycki kościół katolicki w Tobolsku zbudowany ze składek parafian.
Analizując historię rozwoju warszawskich firm takich jak Wedel (słodycze), Ludwik Spiess i syn (przemysł farmakologiczny), Frideric Puls Varsovia (perfumy i mydła), Haberbusch i Schiele (piwo) wielokrotnie przecierałem oczy ze zdumienia. 1/3 całego piwa pitego w Rosji produkowana była w Warszawie. Perfumy Pulsa wyparły z rosyjskiego rynku francuskie – ta manufaktura miała sklepy firmowe we wszystkich większych miastach Rosji. Czekolada Wedla była powszechnie ceniona nawet na Syberii.
Podczas rządów Mikołaja II, po reformach Piotra Stołypina, nastąpił niewyobrażalny wzrost gospodarczy. Polacy mieli w nim udział. Analizując gospodarkę tego okresu można powiedzieć wprost: nasz naród ówczesną Rosję zagospodarował, skolonizował i eksploatował. Polscy emigranci w wielu miastach stanowili śmietankę towarzyską. Zabrakło nam czasu, bo byśmy to cale imperium spolonizowali, a potem zrzutka na gigantyczną łapówę, wymieniłoby się dynastię na naszą i po problemie.
Nędza w powojennej Polsce była spowodowana głównie utratą naszych polskich kolonii – czyli całego obszaru imperium carów zamieszkanego przez 150 milionów potencjalnych klientów.
Co do Piłsudskiego – nie można mu odmówić pewnych zasług, ale szereg jego posunięć był nietrafiony. Pomińmy politykę. Pomińmy gospodarkę rujnowaną radośnie przez jego pomagierów. Pomińmy fakt, że za sanacji istniał państwowy monopol zapałczany i na każdym pudełku była naklejona akcyza (!!!). Skupmy się na jednym przykładzie. W sanacyjnej Polsce można było stawiać domy wiejskie wyłącznie według zatwierdzonych odgórnie projektów. Istniały katalogi „podstawowych typów zabudowy”, opracowane oddzielnie dla historycznych dzielnic państwa. W katalogu było np. sześć projektów wiejskiej chałupy. Siadajcie gospodarzu i wybierzcie, który się wam podoba. Wybierzecie, dostajecie kwitek i pieczątkę, przyjdziemy i sprawdzimy, czy liczba okien się zgadza.
Ten wyczyn w dziedzinie rozkazywania ludziom jak mają mieszkać, powtórzono dopiero za Gierka, pokrywając kraj obrzydliwymi klockami. Jednak i posunięcia planistów Gierka i generała Sławoja sprowadzają się do jednego: wszechwładzy urzędnika, który decyduje, w jakim domu będzie mieszkał poddany. Ups, to znaczy obywatel. W obu przypadkach przebija z nich totalna pogarda do prostego człowieka i jego gustów architektonicznych. W obu przypadkach urzędol uznał, że on wie lepiej niż człowiek, który będzie w tym potem mieszkał.
K: Nie jesteś zmęczony postacią Jakuba Wędrowycza? Wielu czytelników uważa, że za dużo opowiadań o nim już powstało – nie masz dość, wena dopisuje tak samo jak kiedyś?
AP: Tu jest problem, jak wielu czytelników ma dość. Odpukać, sprzedaż piątego tomu wskazuje raczej na rosnącą popularność postaci. Zmęczenie na pewno odgrywa tu już pewną rolę. Po napisaniu 80-ciu opowiadań, trudno znaleźć nowe świeże pomysły na kolejne. Z drugiej strony seria musi ewoluować. Każdy tom powinien być lepszy od poprzedniego. Sądząc po opiniach z piątym – najnowszym – udało się. To jednak podnosi poprzeczkę. Szósty musi być jeszcze lepszy. To wymaga wielu miesięcy ciężkiej pracy.
Nie mam dość. Czasem trzeba trochę odpocząć – praca zbyt jednostajna męczy, czasem wypada popisać ambitniejsze rzeczy – ale jeszcze nie pora kłaść Jakuba do grobu.
Nie wiem, ile jeszcze czasu będzie grasował. Szóstym tomem dobiję pewnie okrągłej setki opowiadań. To dużo. Z drugiej strony o Conanie napisano pewnie z siedemdziesiąt tomów. Czyli da się.
K: Tak, ale serię o Conanie ciągnęło wielu autorów, zresztą moim zdaniem warte uwagi są w zasadzie tylko oryginalne tomy Howarda plus może jeszcze L. Sprague’a de Campa.
AP: No cóż, skoro im weny nie starczało, to widać musieli pracować nad tym w kilku. Parafrazując słowa bodaj Stalina – „czy my jesteśmy amerykańce”?
K: Wracając jednak do Wędrowycza – skoro nie zamierzasz się na razie z nim rozstawać, to kiedy kolejny tom. Będą to zapowiadane już spory szmat czasu temu „13 prac Jakuba W.”?
AP: Nie. „13 prac” to był taki sobie projekt, napisałem dwa (w tym jedno kiepskie) opowiadania z planowanych 13 i utknąłem. Tytuł będzie inny. I książka o czym innym. Postanowiłem trochę sparodiować mojego ulubionego Julesa Verne’a i jego epigonów – pojawia się „genialny & szalony” profesor – wynalazca, zły do szpiku kości i oczywiście dysponujący maszyną zagłady. Wystosowuje – jakżeby inaczej – paranoiczne ultimatum do rządów całego świata, ale jego korespondencja idzie do kosza. Rządy olewają świra, więc jak zwykle Jakub z drużyną swoich menelowatych kumpli musi ratować świat. To oczywiście pierwszy szkic – kształt ostateczny zapewne będzie zupełnie inny.
K: Wolisz pisać krótkie zabawne opowiadania, czy formy dłuższe, bardziej dopracowane i poważniejsze? Jakie widzisz plusy i minusy obydwu typów utworów?
AP: To zależy. Lubię pisać rzeczy krótkie i wesołe. Lubię też posiedzieć sobie i pomyśleć nad czymś bardziej skomplikowanym. Pogrzebać w źródłach. Z tego grzebania powstają potem teksty takie, jak „2586 kroków”, „Zeppelin L-59/2” czy np. „Wujaszek Igor” (ukaże się wiosną w antologii „Czerwona gorączka”). Czytelnicy też je lubią. Problem w tym, że nie bardzo widać w tych utworach wtopiony wysiłek.
Ciekawy efekt odniosłem pisząc „Samolot z dalekiego kraju”. Tu dla odmiany nie oparłem się na żadnych danych naukowych ani technicznych. Napisałem tekst upamiętniający ulubionego pisarza – Aleksandra Grina. A ludziom się i tak spodobało.
Obecnie siedzą nad dziełkiem popularno naukowym z lat 50-tych i studiuję projekty atomowego parowozu.
K: Czego?!
AP: Nasi przodkowie wymyślili sobie lokomotywę. Działać miała na zasadzie zwykłego parowozu – kocioł, para, tłoki, cylindry, tylko zamiast zwykłego paleniska na węgiel planowali wstawić do walczaka trzymetrowej długości reaktor atomowy. Zrobię z tego fajne opowiadanko na jakieś trzydzieści stron. I grzebię dalej.
K: Jestem świeżo po lekturze zbioru „2586 kroków” i nie mogę się z Tobą zgodzić – w większości opowiadań widać włożoną w nie pracę, poszukiwania. Może i pisanie tego typu utworów zajmuje więcej czasu niż opowiadania o Wędrowyczu, ale czy nie jest tak, że te przeznaczone są dla nieco innego odbiorcy?
AP: Może trochę tak. Ale mam przykre poczucie, że są to teksty hermetyczne. Warstwę fabularną łyknie każdy, ale o ich wartości decydują smaczki – ten kto przeczyta w opowiadaniu o żarówce Szczepanika pomyśli sobie, że to tak dla jajec. Może jeden na tysiąc zdejmie z szacunku czapkę z głowy. A może nie doceniam odbiorców?
K: Wspomniałeś o zbiorze „Czerwona gorączka”. Co w nim znajdziemy?
AP: Będzie tam jedenaście opowiadań. Kilka było kiedyś publikowanych, większości czytelnik nie zna. Będą nowe przygody doktora Skórzewskiego, będzie wyprawa Zeppelinem do Afryki, będzie dziennikarz na tropie największej zagadki II Wojny Światowej, i dla kontrastu dziennikarska hiena robiąca z igły widły – byle zgarnąć wierszówkę, będzie też niepokojąca wizja przyszłości.
Kilka opowiadań na poważnie, kilka napisanych dla jajec.
K: W zasadzie wszystkie Twoje utwory mają jedną cechę wspólną – osadzasz je w naszym świecie, wprowadzając tylko niewielkie modyfikacje. Planujesz kiedyś napisać klasyczne fantasy lub SF, gdzie wykreujesz wszystko od podstaw? A może uważasz, że nasz świat jest na tyle bogaty, że nigdy nie zajdzie taka potrzeba?
AP: Wydaje mi się, że to dobra droga – większość moich opowiadań opiera się na schemacie ukazywania drugiego dna naszej szarej rzeczywistości. Cykl o Wędrowyczu czy o kuzynkach Kruszewskich to właśnie „świat tu i teraz”, nieznacznie tylko wzbogacony. Napisałem też kilka utworów, których akcja rozgrywa się w rzeczywistościach alternatywnych – „Atomowa ruletka”, „Samolot von Ribbentropa”, znajdująca się na warsztacie powieść „Teoria pola” – to świat, który do pewnego stopnia jest możliwy ale który nie zaistniał, bo nasza historia potoczyła się inną, gorszą drogą. „Operacja »Dzień Wskrzeszenia«” to dla odmiany połączenie tych dwu schematów. Na jednej płaszczyźnie akcja rozgrywa się w nieodległej zdewastowanej przyszłości, ale z punktu widzenia kapitana Nowycha to znowu świat realny – Warszawa końca XIX wieku – tylko wzbogacony poprzez obecność podróżników z wieku XXI.
Kreowanie czegoś od podstaw uważam za jałowe intelektualnie. Fantasy kompletnie mnie nie pociąga, ani jako czytelnika, ani jako autora.
Myślę, że abstrahując od tego co lubię pisać, przyszłość mają utwory, w których autor podejmuje subtelną grę z inteligentnym czytelnikiem.
K: Skąd pomysł na określenie własnego alter ego mianem Wielkiego Grafomana?
AP: Śmieszy mnie, gdy czytelnicy piszą o mnie per „Mistrzu” czy „Wieszczu”. Chciałem się od tego w zabawny sposób zdystansować.
K: W jakim stopniu „Norweski dziennik” był zmieniony w porównaniu z pierwszą, młodzieńczą wersją? Jakie było tempo zmian i czy przyczyniło się do znacznych wahań poziomu powieści?
AP: W ciągu 21 lat pracy nad tym projektem stworzyłem bodaj 8 wersji. Główny zrąb obecnej powstał w połowie lat 90-tych – ale naniosłem bardzo wiele poprawek.
Wahania są – w zasadzie powinienem był napisać to po raz dziewiąty. Ale nie miałem już siły. Zmiany były dogłębne. Od czterech wersji tytułu aż po imiona bohaterów. Postaci towarzyszy Tomka też mocno ewoluowały.
Tom trzeci, nad którym obecnie (grudzień 2006 r.) siedzę, zakończy ten projekt.
K: Możesz powiedzieć coś o „Oku jelenia” – projekcie nad którym obecnie pracujesz?
AP: Będzie to powieść odrobinę podobna w konstrukcji do „Operacja »Dzień Wskrzeszenia«”. 3-4 bohaterów z naszej epoki podejmuje fatalną w skutkach decyzję. W jej wyniku trafiają do roku 1559. Jak to w książkach bywa, nie tylko muszą sobie radzić w kompletnie obcej rzeczywistości, ale też otrzymują zadanie absolutnie nie do wykonania.
Będzie to trochę powieść drogi – los zdrowo nimi miota, z grubsza wokół Bałtyku. Pokażę kilka miast, kilka krajów, kilka zdziczałych przypadków łamania tego, co dziś nazywamy prawami człowieka. Była to epoka zupełnie inna niż nasza. Pełna okrucieństwa, ale i triumfu ludzkiego ducha.
Mam gotowe około 7/8 pierwszego tomu pt. „Droga do Nidaros” i zebrane materiały do tomu drugiego pt. „Igry Bergeńskie”. Jest to jak na razie najpoważniejszy z moich projektów i zanim zaniosę to wydawcy, chcę napisać wszystkie 4-5 tomów. Liczę, że zejdzie mi na to jeszcze co najmniej półtora roku. Muszę też odbyć dwie poważne wizje lokalne.
K: Podróże w czasie. W mojej opinii jest to jeden z najtrudniejszych motywów do napisania tak, by sprawiał wrażenie spójnego i logicznego. Jaka jest Twoja wizja paradoksu własnego dziadka, efektu motyla i innych problemów związanych z przenoszeniem się w przeszłość?
AP: Na potrzeby książek założyłem, że podróż w czasie umożliwia zmianę historii. Jak jest naprawdę? Sądzę, że to możliwie. Przypatrzmy się naszej historii i teraźniejszości. Bez pomocy „z zewnątrz” taka menda jak Lenin nie miałaby najmniejszych szans. Bez licznych ręcznych korekt nie wpadlibyśmy w tak straszliwie szambo. Żyjemy w świecie, który został przez kogoś zmieniony. W wersji historii, przy której majstrowały wyjątkowe ścierwa.
Im więcej czytam, tym bardziej jestem o tym przekonany. Zbyt wiele skrajnie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności.
K: Powstanie czwarty i piąty tom o kuzynkach Kruszewskich? W sieci można napotkać informacje, że mają nosić tytuły „Kasztelanki” i „Władczynie świata”.
AP: Mam w planach – choć na razie nie mam pojęcia czy zrealizuję – jeszcze jeden tom o tych damach. Ale te tytuły są wyssane z palca.
K: Ile lat ma właściwie Semen, skoro pamięta bunt dekabrystów?
AP: He, he. Ludzie dręczyli mnie pytaniem, ile lat ma Semen, no to postanowiłem sprawę ostatecznie zamącić. I właśnie po to umieściłem w najnowszej książce tę scenę. Proszę więc nie oczekiwać odpowiedzi.
K: Wspomniałeś o “Samolocie z dalekiego kraju”. Czy to opowiadanie, odbiegające od twórczości, z którą jesteś kojarzony, z nutką nostalgii i tęsknoty za czymś pięknym, co jest daleko, nie mogłoby się stać zaczątkiem czegoś większego? Czy nie myślałeś o kontynuacji?
AP: Chodziło mi to po głowie. Coś tam nawet zacząłem skrobać – jeszcze jedno opowiadanie mające się rozgrywać w naszym świecie wśród ludzi przybyłych z Lissy – ale strasznie kiepsko mi wychodziło, więc sobie odpuściłem. Nie wszystkie dobre pomysły należy eksploatować aż do końca.
K: Jakie będą nowe opowiadania o doktorze Skórzewskim? Czy znajdzie się w nich miejsce na wątki kryminalne? Wydaje mi się, że taki mariaż mógłby być całkiem interesujący.
AP: W zbiorze „Czerwona gorączka” (ukaże się jakoś wiosną 2007) opowiadanie tytułowe będzie opisywało losy tegoż lekarza. Będzie w nim obecny pewien wątek kryminalny, choć to nie on stanowi oś akcji. Mam dwa kolejne pomysły – ale muszą mi się jeszcze lepiej ułożyć w głowie. Namawiano mnie żebym napisał cały zbiorek takich opowiadań, ale na razie nie czuję się na siłach. Ta idea też musi dojrzeć.
K: W opublikowanym dorobku skupiasz się na stosunkowo ograniczonym kręgu miejsc akcji. Chełmskie, Kraków, Warszawa, Egipt, Norwegia (o której już trochę rozmawialiśmy), Peru. Czy wynika to z osobistych doświadczeń i rezerwy przed opisywaniem miejsc nieznanych, czy może raczej jest w tych miejscach coś wyjątkowego, co przykuwa Twoją uwagę?
AP: Trudno powiedzieć. Motywacje są tu bardzo różne. W Wojsławicach bywałem w dzieciństwie bardzo często. Opowiadania o Wędrowyczu osadziłem więc z okolicy, którą dobrze znalem. Miał to być swojego rodzaju hołd złożony stronom rodzinnym.
„Norweski dziennik” to efekt fascynacji Skandynawią. Fascynacji tym dziwniejszej, że poznawałem tamte krainy przez wiele lat tylko za pośrednictwem folderów turystycznych. Paszporty dawano wtedy niechętnie, a gdy zaczęto je dawać, musiałem najpierw na podróże zarobić. Opowiadanie „2586 kroków” to pokłosie wizyty w Bergen. W Norwegii rozgrywać się będą także dwa lub trzy pierwsze tomy „Oka Jelenia”.
Kraków zawsze mi się podobał, natomiast „Operacja »Dzień Wskrzeszenia«” to pośredni skutek mojej pracy w „Pulsie Warszawy”, dla którego pisywałem felietony historyczne.
K: Planujesz może utwór podobny do “Strefy” – dziejący się w postapokaliptycznej (lub raczej poczarnobylskiej) scenerii?
AP: Trochę nad tym myślałem. Ale na razie nie mam dobrego pomysłu na taki tekst.
K: Dlaczego inkwizytor Torralba w “Wiedźmie Monice” zdecydował się spłonąć na stosie? Podczas lektury jego motywacja wydawała mi się niejasna.
AP: Cóż, spodobała mu się dziewczyna, a to był chyba jedyny sposób, by trafić tam gdzie ona.
K: To było już ostatnie pytanie. Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów literackich!
Wywiad przeprowadził Tymoteusz „Shadowmage” Wronka.
Autor: Shadowmage (shadowmage@nast.pl)
Dodany: 2007-01-26 18:56:19
Przyjąć: http://katedra.nast.pl/artykul/2092/Wywiad-z-Andrzejem-Pilipiukiem/
Categorised as: Wywiad (polsky)