Andrzej Pilipiuk – Hochsztapler
Andrzej Pilipiuk – Hochsztapler
Prolog
Czasami dom jest nawiedzony. Oczywiście zdarza się to raczej rzadko, ale jak już się zdarzy, lepiej uciekać drzwiami i oknami. Czasami duchy porozrabiają, rozbiją telewizor za dwa tysiące złotych, zerwą żyrandol i potłuką kupione od ruskich kryształy, a potem sobie pójdą. Czasami nic nie zniszczą, ale będą skrzypiały schodami, udając, że po nich wchodzą. W zamkniętych pomieszczeniach pojawią się zimne przeciągi, a nocami coś będzie wyło w piwnicy albo na strychu. Normalka. Niekiedy wszystko rozegra się po cichu. W środku nocy zobaczycie białe sylwetki jakby zrobione z firanek. Sylwetki w przeciwieństwie do firanek czy zwykłego dymu z papierosów będą poruszały się pod wiatr i przechodziły przez ściany. Ci, którzy je zobaczą, wyłysieją, zacznie im się psuć wzrok i będą wypadać zęby. Objawy te nazywane są często błędnie syndromem Burcharda, choć jako pierwszy opisał je niejaki Jakub Wędrowycz. Wprawdzie Burchard porównał objawy z tymi wywołanymi przez poddanie tkanki silnemu promieniowaniu jonizującemu, Wędrowycz zaś odnalazł analogie do schorzeń wywołanych przez nałogowe picie denaturatu, ale to w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli duchy nie wyniosą się same, a wam nie uda się ich wypłoszyć za pomocą wieszania czosnku i innymi domowymi sposobami, pozostaje wynająć fachowców.
Fachowcy egzorcyści dzielą się na cywilnych i duchownych. Duchowni nie zajmują się raczej zwalczaniem dusz potępionych (o ile takie nie wlezą w człowieka), choć jeśli zdołacie ustalić miejsce pochówku tego, który zatruwa wam życie, mogą to miejsce poświęcić, co zazwyczaj eliminuje problem. Fachowcy cywilni dzielą się na trzy kategorie. Po pierwsze są fachowcy tani i mało skuteczni. Po drugie (i tych jest zdecydowanie więcej) drodzy i mało skuteczni. Trzecią kategorią są członkowie towarzystw psychotronicznych, którzy pracują często za darmo, a efektów ich działań nie sposób przewidzieć. Kiedyś byli jeszcze wioskowi znachorzy, którzy potrafili to i owo, oraz różnego rodzaju mądre babki. Niestety, przemiany społeczne i nieudane próby zbudowania w naszym kraju socjalizmu spowodowały całkowitą zagładę tej pożytecznej skądinąd grupy. Oddzielny problem stanowią fachowcy zza Buga, którzy nic nie umieją, ale bardzo się starają. A gdy wszystko zawiedzie, jest jeszcze Jakub Wędrowycz.
I
Zgrzyt laubzegi przedzierającej się przez bukową sklejkę, syk pary z żelazka. Szum wody w czajniku. Delikatne szybkie uderzenia lekkiego młotka. Paweł Skorliński zszedł z mieszkania do warszatu. Ze szczytu schodów objął wzrokiem całe pomieszczenie. Kiedyś dawno, dawno temu znajdowało się tu kilka klitkowatych pokoików. Właściciel kazał wyburzyć ścianki działowe i uzyskał sympatyczną halę fabryczną o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Robotnicy pracowali z zapałem, ale na ich twarzach wyczytał zmęczenie. Kończył się pierwszy tydzień od uruchomienia fabryczki. Norma produkcji przekroczona o dwadzieścia cztery koma siedem procent. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Wyjął z kieszeni rewolwer i kolbą uderzył w mosiężny gong. Oderwali się od pracy i popatrzyli na niego.
– Jest piątek wieczorem – powiedział. – Myślę, że na dzisiaj skończymy. Życzę miłego weekendu.
Zaszurały odsuwane krzesła. Ścinki papieru, szmatek i skóry ktoś zaraz pozmiatał na kupki, a ktoś inny wrzucił do dużego metalowego kubła na odpadki. Jeszcze ktoś inny starannie przeciągnął stoły zmoczoną szmatą. Zatupotały nogi w korytarzu. Po chwili nie było już nikogo. Paweł zszedł na dół. Przeszedł przez salę i krótką sień. Zamknął drzwi wejściowe na potężną zasuwkę. Sprawdził, czy mocno trzyma. Zgasił światło w sieni. Zamknął na klucz drzwi z hali do sieni. Potem zajrzał jeszcze do magazynu. Tu także wszystko było w porządku. W zadumie zatrzymał się na końcu linii produkcyjnej i podniósł ze stołu ładny notatnik formatu B5. Notatnik był prawie skończony. Skórzany grzbiet wykończony kapitałką z cienkiego rzemyczka, oprawa z szarego płótna, w rogach mosiężne okucia, nieduży zameczek na małą kłódkę, uniemożliwiający obcym poznanie sekretów właściciela. Piękny, niezniszczalny wyrób. Obejrzał go jeszcze raz. Ten egzemplarz został już skończony. Nie brakowało przy nim niczego. Wyłowił spod stołu plastikową torbę, wsadził go do środka i włączywszy zgrzewarkę, zaspawał plastik. Nie miał wprawy, folia trochę zanadto się podtopiła. Sięgnął dłonią do pudełka i nalepił na wierzchu naklejkę: produkt wykonano i konfekcjonowano w polsce. DO JEGO PRODUKCJI UŻYTO WYŁĄCZNIE POLSKICH SUROWCÓW, POLSKICH MASZYN I POLSKIEJ SIŁY ROBOCZEJ.
Poczuł się dumny. W zadumie odłożył notatnik do pudełka i wszedł po schodach na górę. Zamknął za sobą klapę. Klapa także wyposażona była w zamek. Przekręcił klucz dwa razy, aż napotkał opór. Przeszedł do salonu i włączył wideo.
Ocknął się, coś go zaniepokoiło. Siedział w fotelu, telewizor śnieżył. Popatrzył na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazały godzinę. Minęła północ. Pstryknął pilotem i telewizor przesta) śnieżyć. I wtedy to usłyszał.
Ktoś szedł sobie, najwyraźniej w ciężkich butach. Dźwięk dobiegał nie wiadomo skąd. Paweł wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go z trzaskiem. Włączył celownik laserowy. Widok ogniście czerwonej kropki tańczącej po ścianach uspokoił go. Otworzył drzwi na korytarz i wyskoczył, omiatając wiązką lasera każdy zakamarek. Pusto. Prześlizgnął się do swojego pokoju i założył noktowizor. Ciemności panujące w domu zamieniły się w ogniście zielone piekło. Przeszukał starannie całe piętro i poddasze, ale nie znalazł intruza. Zatrzymał się niezdecydowany Kroków nie słyszał już od dobrych kilku minut. Wszystkie okna były zamknięte, drzwi także. Jeśli ktoś tu był, to na pewno nie mógł uciec. Klapa prowadząca na dół do warsztatu także zamknięta była na głucho. Przyłożył do niej ucho. Z dołu dobiegł go skrzyp, jakby ktoś oparł się o schody. Był jego. Wysunął delikatnie bolec zabezpieczający klapę i jednym ruchem odrzucił ją na bok. Przesadzając po kilka stopni, zbiegł na dół. Czerwona kropka celownika tańczyła po ścianach, ale w noktowizorze ziała pustka. Nikogo. Zajrzał pod schody, pod stołami także nikogo nie było. Drzwi do magazynu były też zamknięte. Otworzył mimo to i sprawdził. W magazynie nie było nikogo. Wyszedł do sieni, a potem otworzył drzwi na dwór. Wszystkie były zamknięte tak, jak je zostawił. Nikt nieproszony nie wdarł się nocą do fabryczki. Zbadał jeszcze wszystkie okna, otworzył klapę i zajrzał do piwnicy, Pustka, cisza, bezruch. Oparł się o stół i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś wchodził lub schodził po schodach. Odwrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie schodów ucichło. Były puste.
– Cholera! – zaklął.
Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymknął się na górę. Otworzył sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna wysokość, i zniknie. Z bronią w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto. Sprawdził wszystkie pomieszczenia i wszystkie okna. Żadne nie zostało otwarte. W pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze, leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek, żeby starczyło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim dywanem. Wystrzelił kilkakrotnie, celując w nogi, a potem zapalił światło, żeby zobaczyć, kogo stuknął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie też nie widać było śladów krwi.
– Ups – powiedział sam do siebie. – Przecież go trafiłem?
Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił się gwałtownie. Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho.
– To z przepracowania – powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i walnął się na łóżko. Nic mu się nie śniło.
II
Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby osadzone w aluminiowych ramach z uszczelkami z silikonu sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał gałęziami klonów rosnących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły. W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedyne źródła światła to kominek i telewizor. Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyciągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał. Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli wystawał pilot od telewizora. Napięty materiał wcisnął niektóre guziki, ale urządzenie celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała. Paweł ocknął się. Minęło pięć dni i to, co przeżył tamtego piątkowego wieczoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci. Uchylił powieki i bezmyślnie omiótł nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgając pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było. Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę.
– Ej, ty! – rozległo się gdzieś z boku. – Do ciebie mówię.
Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozostałości urządzenia i zasłaną odłamkami szkła podłogę.
– Cholera – powiedział sam do siebie.
W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyciągnął tylko wtyczkę z gniazdka i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach.
– Kto tam? – zapytał.
– Policja – usłyszał. – Proszę otworzyć.
Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wyglądali na gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu.
– Proszę wsunąć legitymację policyjną przez szparę na listy -powiedział.
Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp. Podniósł ją i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie podrobiona, stojący za drzwiami mógł ją ukraść lub kupić na bazarze, ale przy zachowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę. Pchnął drzwi, a sam się szybko cofnął. Gdyby czegoś próbowali, miał ich jak na strzelnicy. Weszli. Jeszcze raz zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchnął z ulgą.
– Dzień dobry, czego panowie sobie życzą? – zagadnął uprzejmie.
– To pan strzelał? – zapytał rzeczowo najwyższy z nich.
– Ja. – Nie było sensu się wypierać, bo ciągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer. Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wyłączył go i zabezpieczywszy spluwę, umieścił ją troskliwie w kieszeni.
– No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowiązek zapytać, do czego pan strzelał?
Poczuł, że czerwieni się idiotycznie.
– Rozwaliłem mój telewizor – powiedział wreszcie.
– Możemy się tu trochę rozejrzeć?
Wiedział, że o to zapytają, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań.
– Proszę. – Zrobił ręką zachęcający gest.
Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł pomyślał, że musieli się tego nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z wraku trzy kule.
– Przepraszamy za najście – powiedział ten najwyższy. – Ale sam pan rozumie, taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica.
– Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę.
– Za troskę? – zdziwił się gliniarz.
– Przecież to mnie mogli zastrzelić.
– Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać?
– Mam szyby oklejone folią antywłamaniową, na dole w warsztacie są kraty, broń cały czas pod ręką.
Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia, pozwolenie wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolejną salwę koszmarnego rechotu.
– To pan nie wie, co tu było przedtem? – zagadnął znowu gliniarz.
– Hm, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił właściciel.
– Pan to kupił czy tylko wynajmuje?
– Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata, jak interes dobrze pójdzie…
– A to ma pan jeszcze szansę się wycofać – powiedział gliniarz.
– Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć?
– To niedobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zniszczenie. Na dole, tam gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwanili i zaczęli odlewać z brązu.
– Odlewać z brązu, ot tak, w mieszkaniu?! – zdumiał się Paweł.
– No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło doszczętnie. A potem z piętnaście lat nikt tu nie zaglądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu nie chciał – rozejrzał się na boki i zniżył głos
do szeptu – to podobnie wyglądało. – Wsadził w coś sześć kuł i skoczył oknem. Nogę złamał.
– Hm, nie widzę związku.
– Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to podobno tradycyjnie złe miejsce. Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca.
– Skoro to zła dzielnica…
– No nic taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na sąsiednich podwórkach to zabawa do dziesiątej, przy latarniach kopią piłkę łebki aż miło. A tu nie. Ludziska mają coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedzą, dlaczego coś robią, ale podświadomość myśli za nich.
– Jak byłem mały – powiedział drugi gliniarz – mieszkałem tu niedaleko. – Machnął ręką. – To też mówili, że tu straszy. Podobno dwu z tej odlewni się pochlało i zostali na noc gdzieś w kanciapie na zapleczu. I coś ich tak wystraszyło, że jeden posiwiał, a drugi zwiewał przez podwórko, niosąc Lenina z brązu w objęciach i krzycząc, że ma światopogląd materialistyczny i że duchów nie ma, więc niech się od niego odczepią. Całkiem mu odbiło.
Paweł popatrzył na nich uważnie, ale nie wyglądało na to, by mieli żartować. Ich twarze były poważne i zmęczone.
– Może się panowie poczęstują – powiedział, wyjmując z barku tacę ciastek i orzechów.
Siedli przy stoliku. Gliniarze stali się rozmowni, pierwsze lody zostały przełamane. Miał jeszcze trochę martini gdzieś w szafce w kuchni, ale zrobił tylko herbatę.
– Mówili – zaczął ten najwyższy, z lubością wdychając aromat cejlońskiej liściastej, że tu było morderstwo gdzieś jeszcze przed pierwszą światową. Tu mieszkali tacy tam młodsi technicy, zresztą to pan sam powiedział, dom kadry technicznej. Bo inżynierowie mieli gdzie indziej i tamtego domu już nie ma. Tu były nieduże mieszkania. Pan, jak ma całe piętro, dwieście metrów dla siebie, to pan jest król. A oni się tu gnieździli
jak szprotki w oleju, znaczy w puszce. Z rodzinami i dzieciakami, tak że nie mieli wcale lepiej niż ci w tych trzech kamienicach – machnął ręką w stronę okna. – Bo tam to mieszkali zwykli robotnicy z rodzinami. Była jeszcze czwarta kamienica trochę dalej, tam jest teraz taki trawnik i podsypane ziemią, ale kształt jak stała widać, bo to taki prostokąt. Ją we wojnę rozwalili, a potem niby mieli remontować, ale szło to wolno i jakoś rozebrali w końcu. A wiec tu był taki technik, już starszy facet i miał córkę. I on poszedł jakoś do fabryki i przyłapał robotników, jak z jakiejś maszyny części wykręcali czy coś. Doniósł na nich…
– Za pierwszym razem nie doniósł, bo był dobry człowiek – przerwał mu ten drugi, który mieszkał niedaleko. – Zagroził im, znaczy, że na nich doniesie, jeśli się powtórzy. Ale to była cała szajka, podkradali różne rzeczy i on się dowiedział i poszedł do Wawelberga i powiedział: było tak a tak. I wszyscy, w sześciu albo ośmiu, bo jeszcze mieli wspólników na innych zmianach, wylecieli z roboty. No to postanowili się zemścić. Zaszli w nocy i tego technika i jego córkę zatłukli łomami czy rurami, ale ktoś to widział albo słyszał, bo przecież takich rzeczy się nie da po cichu, i wylecieli z mieszkań technicy, wybiegli z kamienic ci zwykli robotnicy i ich tu zaraz przy wejściu złapali. Jak się dowiedzieli, że ta dziewczyna, znaczy zabita, to ludzi szał ogarnął, bo ona prowadziła ochronkę, takie tam przedszkole dla ich dzieci i jeszcze im coś tam pomagała dużo. I tych ośmiu zaraz bez sądu na miejscu pobili na śmierć. To carska Ochrana nawet nie szukała, kto to zrobił, tylko tych osiem trupów zabrali i całą sprawę zatuszowali. Tak mi dziadek opowiadał.
Wysoki gliniarz skinął poważnie głową.
– Można by poszukać u nas w archiwum – powiedział w zadumie. – Tyle tylko, że te stare archiwalia po wojnie podobno spalili, a zostały te nowsze, takie od lat trzydziestych. A te najnowsze to są już zupełnie nieciekawe.
– Tu ich zabili, w tym budynku? – zapytał Paweł.
– Tak, ale może pan spać spokojnie, nic nie zostało. Ten świrnięty literat, co to remontował, to zdarł wszystkie tynki, tu w środku były wszystkie ściany wyburzane, pozmieniał całkiem rozkład. Nawet podłogi są nowe, bo stare stropy były nieco wyeksploatowane. A tam – machnął dłonią w stronę drugiego skrzydła – tam to w ogóle ściany popękały, fundament naruszony. Dopiero wsadzili w nie takie grube stalowe szyny, dwuteownik, i zalali betonem, i to pomogło. A fundament też jakoś wzmacniał. Wykosztował się facet, aż przykro.
– Ale ruderę odszykował, nie do poznania – wtrącił ten trzeci, który dotąd się nie odzywał. – Bo jak tu zaglądałem trzy lata temu, czy się w piwnicy narkomaniaki nie zbierają, to strach było wejść. Cegły leciały na głowę, a tynk to leżał na ziemi jak śnieg. A tu, gdzie pan teraz siedzi, to leżała kupa ziemi, ot takiej z próchnicy, starych desek co zgniły i z tego rosła sobie topola. Była prawie taka gruba jak moje ramie.
– W pokoju?
– Dachu nie było. Ładnie rosła. Topole są odporne na warunki. Czas na nas. Wprawdzie miło się gawędzi, ale jeszcze trochę trzeba pojeździć.
– Przepraszam, że tak zatrzymałem…
– Nic nie szkodzi – klepnął radiotelefon. – Jakby było coś pilnego, to daliby znać.
Wychodzili już, gdy wpadała mu jeszcze jedna myśl. Wyłowił z pudła cztery notatniki wyprodukowane w jego własnej fabryczce.
– No na pamiątkę – powiedział. – I jeden dla kumpla w radiowozie.
– Ładne – ucieszył się wysoki gliniarz. – Pewnie niezły interes?
– Jaki tam interes, dwie hurtownie w całym mieście skusiły się na większe partie, a tak nikt tego nie chce brać. Na razie mam pieniądze, żeby jeszcze przez trzy miesiące płacić ludziom, a potem trzeba będzie chyba zawiesić produkcję.
– Ludzie nie mają gustu – stwierdził drugi gliniarz.
Podziękowali i poszli. Wrócił do salonu i pozbierał kawałki telewizora. Szklanki po herbacie wyniósł do kuchni. Potem raz jeszcze zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Wszędzie było pusto. Poszedł spać.
III
To było w sobotę. Choć właściwie to już była niedziela. Nowy telewizor szumiał cicho. Paweł siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Rżał ze śmiechu, oglądając powtórkę jakiegoś Tok Show. Gościem programu był pieprznięty staruszek, wygrzebany przez prowadzących gdzieś na lubelszczyźnie, niejaki Jakub Wędrowycz. Ubrany był w złachmanioną jeansową kurtkę, na nogach miał gumofilce posztukowane drutem i łatane krążkami gumy z dętek rowerowych. Przy plecionym ze sznurków od snopowiązałki pasie, przytrzymującym spodnie uszyte z czegoś w rodzaju płótna workowego, wisiała pękata manierka, z której od czasu do czasu pociągał łyk. Było to coś wysokooktanowego, bo rozkręcał się coraz bardziej. Z ust staruszka płynął stek tak potwornych bredni, że Paweł żałował już, że nie włączył magnetowidu.
– A niech pan powie – zagadnął prowadzący – co sprawiło panu w życiu największą trudność?
Staruszek zazezował w stronę kamery. Kamerzysta pokazał na zbliżeniu głęboko osadzone świńskie oczka gościa, po czym obraz odjechał trochę i na ekranie pojawiła się rosnąca kępkami, nie golona od trzech dni broda. W brodzie tkwiły wióry i jakieś kłaczki.
– Największą trudność? – zdziwił się staruszek, po czym poskrobał się z frasunkiem po głowie.
Gdy tak się drapał, Paweł przypomniał sobie, jak kiedyś dawno temu w zoo oglądał drapiącego się szympansa. Gest był niemal identyczny.
– No chyba nauka pisania i czytania – powiedział Jakub. – Znaczy za cara to się uczyłem nie tego alfabetu, tylko tego, co nim Rusy pisali, a teraz ten nowy to już kiepsko wchodził, bo chyba byłem za duży. Na małego dobrze wchodzi, potem już nie.
– To nie nauczył się pan czytać? — zaciekawił się prowadzący.
– Jak to nie? – zdenerwował się Jakub. – Ja nawet ze cztery książki w życiu przeczytałem.
Prowadzący uśmiechnął się szeroko, po amerykańsku, pokazując zęby. Usta zaproszonego do studia drgnęły kilkakrotnie. Coś subwokalizował. Paweł pomyślał, że chyba liczy zęby gospodarza programu.
– Dobrze, a co w życiu stanowi dla pana największe osiągnięcie? -zagadnął.
Jakub znowu poskrobał się po głowie.
– Tyle było tych sukcesów – powiedział w zadumie. – No szacunek ludzi, który zdobyłem, różni tacy przyjeżdżają zachodnimi maszynami, pieniądze dają, żebym pomógł. To pomagam. Na mnie nie ma mocnych, jeszcze się takie widmo nie wylęgło, żeby mi dało radę, choć bywało i ciężko – dorzucił w zadumie. – Gdyby jeszcze gliniarze nie przeszkadzali, a tak, nie mają pojęcia o niczym, a kota dostają na mój widok. Wiadomo, w tym zawodzie to trzeba czasem grób otworzyć i kołkiem gościa przyszpilić, a zaraz brak poszanowania ludzkich szczątków, że ja hiena cmentarna i inne takie. A co w gazetach pisali. Że ja moje zęby… -Wyszczerzył się do kamery. Kamerzysta zrobił zbliżenie, prawie wszystkie były złote. – Że ja te zęby znaczy nieboszczykom powyrywałem i sobie wsadziłem. Ciemnota taka, przecież na tym byłby trupi jad, zresztą to nie każdy ząb pasuje. Trzeba na wymiar robić.
– Jak pan sądzi, czy grozi nam kolejna epidemia duchów, tak jak w latach trzydziestych? Jakub zamyślił się.
– Może być – powiedział wreszcie. – Nowe morderstwa ludzie zrobią, to i straszyć potem będzie, choć ja nie słyszał jeszcze, żeby straszyło w takim zwykłym bloku. Ale jest inne zagrożenie. – Zaszła w nim nieoczekiwana, subtelna przemiana. Zniknął silny wschodni akcent, zdania niespodziewanie zaczęły być poprawne gramatycznie. Przestał się drapać, a jego twarz była teraz skupiona. Oczy straciły swoją maślaność i patrzyły teraz przenikliwie w kamerę. – Pojawiło się dużo literatury dotyczącej magii – powiedział. – Większość tego to śmieci, niewarte przeczytania, ale w niektórych pobrzmiewają niebezpieczne nuty. Mnoży się różnych nawiedzonych wyznawców New Age. W większości to niegroźni maniacy, ale nawet oni usiłując rekonstruować dawne obrzędy, mogą zbudzić niebezpieczne moce. To samo dotyczy sekt. Ich ekspansywność, a zwłaszcza ogromne możliwości zaćmiewania umysłów adeptów wskazują, że jest tam coś więcej niż zwykłe wyłudzanie forsy. Obce siły usiłują zdobywać przyczółki w naszym kraju. Jeśli do tego dodamy upadek autorytetu Kościoła oraz spadek kwalifikacji duchownych egzorcystów, możemy się któregoś dnia obudzić z ręką w nocniku. Obym był fałszywym prorokiem, ale w Erę Wodnika wejść możemy jako społeczeństwo jeszcze normalne, a za dwadzieścia, może trzydzieści lat, cały naród może być już zmanipulowany. Zanik świadomości chrześcijańskiej wzmocni sługi ciemności. To, co dla nas jest egzotyczną opowieścią, dla naszych dzieci może stanowić smutną rzeczywistość. Postępująca desakracja wielu starych cmentarzy wywoła fale. Niestety, ustawy okołokonkordatowe zezwalają na pochówki innowierców na cmentarzach katolickich. To tragiczny błąd, za który przyjdzie odpokutować następnym pokoleniom. Uważam, że należy wprowadzić ostre przepisy. Każdego byłego członka partii komunistycznej pogrzebać za murem, w niepoświęconej ziemi i przybić osikowym kołkiem. Jedno bolszewickie ścierwo desakruje cały cmentarz, a wówczas mogą wstawać z grobów także ci, którzy byli prawie w porządku i z poświęconej ziemi nigdy by nie wstali. Ponadto uważam, że wszystkich pogrzebanych już komunistów należy ekshumować, przypalikować i pochować ponownie za murem. Tylko to daje nam gwarancję bezpieczeństwa. Ciała bezbożników można też palić i rozsiewać popioły, ale to nie zawsze pomaga – dodał po chwili.
Prowadzący siedział z otwartymi szeroko ustami, wpatrywał się w mówiącego. Widząc, że ten skończył, nabrał w płuca powietrza. Jakub powrócił do swojej pozy wioskowego przygłupa. Wyciągnął kapciuch z tytoniem, kawałek papieru pakunkowego i zaczął kręcić z tego koszmarnego skręta.
– Macie tu popielniczkę? – zagadnął.
– Znajdziemy – powiedział prowadzący, robiąc gwałtowny ruch ręką do kogoś, kto stał poza polem widzenia kamer. – A jak pan sobie wyobraża taką ekshumację? – zagadnął.
– W mieście to trudno, nikt nie wie, kim kto był i gdzie leży. Ale na wsi żaden problem.
Ktoś z personelu obsługującego postawił na stoliku puszkę po orzeszkach. Jakub podziękował mu kiwnięciem głowy. Wygrzebał z kieszeni metalową zapalniczkę. Była zaśniedziała i oblepiona jakimś czarnym syfem, który na zbliżeniu kamery wyglądał jak smoła. Pstryknął i zapalił swojego skręta owiniętego w szary, pakowy papier. Zaciągnął się i puścił bardzo ładne kółko z dymu. Dym był czarny, jak z płonących szmat.
– Trzeba to zrobić tak. Najpierw robi się spis pogrzebanych. Potem zbiera do kupy dziesięciu starych ludzi, z posterunku pożycza teczki, choć z własnego doświadczenia to tyle powiem, że mi nie dali. A potem wszystkich partyjnych wykreśla się z listy. Potem dalej, samobójców, rozwodników, świadków Jehowy, mormonów, żydów i innych takich. Potem robi się weryfikację katolików i innych ochrzczonych, którzy zostali na listach. Kto głosił poglądy socjalistyczne, won. Kto wywieszał flagi na pierwszy maja – won. Kto chodził na pochody – won. Kto składał kwiaty utrwalaczom władzy ludowej – won. I tak aż do skutku.
– A co będzie, jeśli na takiej liście zostaną dwie albo trzy osoby?
– No to trzeba ich ekshumować i pochować pod kościołem. A cały cmentarz jak leci, osikowymi kołkami. I już tam ludzi porządnych więcej nie chować. Zdesakrowany.
Strząsnął porcję popiołu do puszki. Potem ujął ją w dłoń i zaczął ciekawie czytać zdobiące ją angielskie napisy.
– Orzeszki ziemne? – zdumiał się. – Na tym obrazku wyglądają jak fasola.
Prowadzący popatrzył na zegarek i widać było, że odetchnął z ulgą.
– Wysłuchali państwo wypowiedzi naszego gościa, egzorcysty amatora z Wojsławic, Jakuba Wędrowycza.
Rozległy się brawa siedzących na widowni klakierów. Jakub wrzucił skręta do puszki i powstał, po czym ukłonił się najpierw publiczności, a potem do każdej z kamer po kolei. Na koniec podał rękę swojemu rozmówcy i potrząsał nią przez chwilę.
– Aż chce się żyć, jak sobie człowiek coś takiego obejrzy – stwierdził Paweł. Na ekran wskoczyła reklama pieluszek.
– Ciągle te reklamy o sraniu i szczaniu – zdenerwował się.
Wrażenie czyjejś obecności było bardzo silne. Kątem oka spostrzegł ruch. Tym razem tylko położył dłoń na rewolwerze i odwrócił powolutku głowę. Tak jak przedtem ktoś pochylał się nad dywanem. Paweł miał nerwy jak postronki, ostatecznie jeździł kiedyś jako kierowca ciężarówki z konwojami pomocy humanitarnej do Czeczenii i Bośni. Tylko dlatego nie wrzasnął na całe gardło. Nad dywanem pochylały się dwie sylwetki. Były nieco ciemniejsze niż ciemność panująca w pokoju. Widział przez nie listwy boazerii na ścianie.
– Duchy – przemknęło mu przez myśl.
Większy duch podniósł się niespodziewanie i popatrzył prosto na niego. Paweł z rozpaczą wycelował z rewolweru, nagle odebrał płynące wprost do mózgu uczucie. Było to rozbawienie. Pstryknął przełącznikiem. Czerwona kropka lasera pojawiła się na ścianie za sylwetką, a jednocześnie pojawiła się różowa smuga, tak jak wtedy gdy promień lasera przechodzi przez mgłę. Sylwetce musiało to sprawić przykrość, bo zeszła z linii strzału. Druga podniosła się znad dywanu. Przez chwilę jakby ze sobą rozmawiały, po czym obie podeszły do ściany i wtopiły się w nią. Na korytarzu za ścianą rozległo się kilka puknięć, jakby ktoś szedł w ciężkich butach po drewnianej podłodze. Paweł zapalił światło, po czym z szuflady pod telewizorem wydobył książkę telefoniczną. Zaczął szukać hasła „egzorcyści”, ale nie znalazł. Sprawdził, czy jest hasło „duchy”. Takiego też nie było. Zdenerwowany rzucił ją na podłogę. Miał dosyć. Wypił ćwiartkę wódki, a potem położył się spać. Znowu nic mu się nie przyśniło. Następnego dnia rankiem znalazł w skrzynce na listy kopertę z pieczątką działu handlowego jednego z supermarketów. Rozpruł ją nożykiem i wydobył ze środka kartę formatu A4. Ci z działu handlowego supermarketu byli zachwyceni przesłaną im próbką towaru. Ci z działu handlowego zamawiali tysiąc pięćset sztuk notatników ze skórzanymi grzbietami, okuciami na rogach i kapitałkami z cienkiego rzemyka. Ci z supermarketu chcieli jedynie, żeby wkleił do środka trzy kolorowe wstążeczki w charakterze zakładek. Policzył przewidywalny zysk i widmo zamknięcia fabryczki odsunęło się o dwa miesiące. Zszedł do warsztatu z pismem w dłoni. Uderzył pałeczką w mosiężny gong.
– Mam dla was dwie wiadomości – powiedział do swoich pracowników. – Tradycyjnie jedna jest dobra, druga jest zła. Po pierwsze dostałem grubsze zamówienie. Trzeba dostarczyć tysiąc pięćset sztuk, a zła wiadomość jest taka, że do końca przyszłego tygodnia. Abyście dotrzymali terminu, obiecuję- wam premię po dwieście złotych na łepka.
Zawyli radośnie. Zostawił ich w warsztacie, a sam pojechał po kilka motków kolorowych wstążeczek.
IV
Był sobotni wieczór. Za oknem dość paskudna pogoda. Padał deszcz i wiał wiatr.
– No nie jest źle – powiedział Paweł przez telefon do swojego wspólnika Tomasza. – Boję się tylko, że nasi robole padną. Od tygodnia zasuwają na dwie zmiany. Jak nas dorwie inspekcja pracy, to nas to tak dupnie, że lepiej nie gadać.
– Innymi słowy, sugerujesz, żeby podwoić zatrudnienie?
– Powinno wystarczyć. Na razie. Rozejrzyj się tam u siebie na prowincji za jakąś budą i można by posadzić jeszcze ze dwadzieścia osób.
– Cholera, myślałem, że te pieniądze wydam inaczej… Jak ze zbytem?
– Idealnie. Dzisiaj dostałem czwarte zamówienie i znowu na tysiąc sztuk. Już chwyciło, teraz nie mogę się wycofać, bo stracimy wiarygodność jako partner handlowy. Do końca miesiąca musze dostarczyć pięć tysięcy, robotnicy zrobią cztery maksymalnie. Muszę zwiększyć zatrudnienie.
– Zanim ci nowi się dotrą…
– To szybko pójdzie. Tydzień na naukę zawodu i zasuwać. Zresztą to wszystko jest przecież prościzna.
– Dobra. Posyłam ci piętnaście tysięcy nowych. Jutro z rana będziesz je miał na koncie. Tym samym mój wkład?
– Masz teraz czterdzieści dwa procent udziałów. Plus piętnaście tysięcy, to będzie równo czterdzieści dziewięć.
– Fajnie. No to do usłyszenia.
– Na razie.
Paweł odłożył słuchawkę. W tej chwili z parteru dobiegł go skowyt, jaki wydaje człowiek w obliczu czegoś strasznego.
– Jezu-jęknął. – Wypadek.
Pognał korytarzykiem do schodów. Po drodze troszkę się uspokoił. Najniebezpieczniejszym narzędziem tam, piętro niżej, była wiertarka. Nic się nie mogło stać, co najwyżej ktoś przy tłukł sobie palec młotkiem. No może niechcący wywiercił dziurę w ręce. Wszystkie składki na ZUS i dodatkowe ubezpieczenia były opłacone. Zbiegł po schodach. Robotnicy, stłoczeni wokół siedzącego na krześle kolegi, rozstąpili się. Siedzący nie wyglądał na zranionego, ale miał Obłęd w oczach.
– Co się stało? – zapytał Paweł łagodnie.
– Ona tam stała – wybełkotał robotnik. – Stała przy schodach, pomachała mi ręką!
– Kto? – zapytał Paweł.
– No ona. Była przejrzysta – dukał robotnik. – Popatrzyłem i Jezu, ona pomachała do mnie.
– Co to było? – zapytał pozostałych. – Co widzieliście?
– No ducha – powiedziała dziewczyna, która zajmowała się pleceniem kapitałek. – Stał przy schodach.
– Kto jeszcze go widział? – zapytał.
Podniosły się tylko trzy ręce, w tym siedzącego na krześle.
– Słuchajcie – powiedział spokojnie. – Jest późno, jesteście zmęczeni. To moja wina, bo gonię was do roboty ponad siły. Jest już prawie dwudziesta druga. Duchy pojawiają się dopiero o północy. Poza tym straszą raczej w zamkach, a nie w fabrykach. Musiało wam się przywidzieć…
Siedzący na krześle jęknął i jakoś tak dziwnie spadł z krzesła. Usta mu podsiniały. Musiał zemdleć, bo raczej nie wyglądało to na zawał. Parę osób przeżegnało się zamaszyście. Wpatrywali się w coś za jego plecami. Obejrzał się ostrożnie. Coś, co przypominało obłok pary, stało koło schodów, jakby się im przyglądało. Nie wiedział, co to jest. To znaczy widział, ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Odwrócił i się i odchrząknął.
– Musiała puścić rura z ciepłą wodą w piwnicy, tu jest chłodno, to i widzimy obłoki pary. – Nie wypadł zbyt przekonywająco. Może dlatego, że głos mu drżał tak, że ledwo mógł mówić. – Jest późno, jesteście zmęczeni. Idźcie już do domu, a ja zostanę i załatwię ten problem.
Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Gdy ucichł tupot, poszedł i zamknął drzwi. Wrócił do mieszkania naokoło przez boczne wejście.
Następnego dnia rankiem Paweł pojechał na giełdę staroci na Koło. Kupił jedenaście ikon i wróciwszy do domu, porozwieszał je w mieszkaniu i w warsztacie. Od razu poczuł się nieco pewniej.
Ludzie lubią zarabiać, w następnym tygodniu z pracy zrezygnowały tylko dwie osoby, ale udało się przyjąć dwie inne na ich miejsce. W Urzędzie Pracy na Ciołka zostawił ofertę zatrudnienia jeszcze dla piętnastu osób. Zwolnieni z pracy nie umieli utrzymać języka za zębami. Poznał to bez
trudu. Gdy wchodził do sklepiku spożywczego urządzonego na parterze jednej z kamienic Fundacji Wawelbergów, ludzie milkli ma jego widok. Chętni do roboty nie pojawiali się. W środę przyszedł za to dziennikarz z „Super Ekspresu”, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Wywiad miał dotyczyć możliwości fabryczki, perspektyw na rynku artykułów papierniczych i innych takich, ale rozmowa szybko zeszła na sprawę duchów i Paweł zmuszony był usunąć dziennikarza z terenu zakładu, w czym spontanicznie pomógł mu uświadomiony aktyw robotniczy. W czwartek i w piątek pojawili się dziennikarze z „Wróżki”, „Detektywa”, „Nie z tej ziemi”, „Skandali” i jakiegoś czasopisma poświęconego problematyce UFO. Pogonił ich wszystkich, po czym napisał na kawałku papieru oświadczenie, które rozplakatował na okolicznych przystankach, w sklepiku i na drzwiach zakładu. W sobotę jeden dziennikarz podszył się pod szukającego zatrudnienia, żeby tylko dostać się do środka. Paweł przyjął go do roboty, po czym przydzielił mu wyjątkowo niewdzięczne zadanie przybijania nitami okuć i narzucił taką normę, że dzielny wysłannik gazety po dwu godzinach sam się zmył. Biznesmen obserwował jego odwrót przez okno i chichotał.
– Pomogły ikony – powiedział sam do siebie.
Pod wieczór wypogodziło się wreszcie. Nalał sobie kieliszek malibu i zasiadł przed telewizorem. Skończył oglądać gdzieś koło północy. Wziął butelkę z zamiarem wstawienia jej do lodówki i ruszył w stronę drzwi do kuchni. Stopy zapadały się w dywan jak w mech. Lubił to uczucie. Niespodziewanie grzmotnął jak długi. Fakt, że potknął się na zupełnie równym dywanie, zaskoczył go i zdezorientował. Upuszczona butelka toczyła się po parkiecie, a potem ktoś z niedbałym wdziękiem zatrzymał ją stopą. Paweł poderwał się z rewolwerem w dłoni, ale ducha już nie było. Podniósł butelkę i obejrzał ją uważnie. Naklejka w kilku miejscach odbarwiła się. Odbarwienia układały się w ślad palców nogi. Jednego dużego i czterech małych. Palce były drobne, noga musiała być znacznie mniejsza niż jego. Noga młodej dziewczyny. Zaklął i poszedł na parter. Wyszedł z domu i przechadzał się między kamienicami. Drzewa szumiały nad jego głową.
Dzielnica była podobno paskudna, ale miał przy sobie broń. Zresztą nawet najbardziej sceptyczni żule nie pojawiali się po zmroku na podwórku przed fabryczką. Uspokoił się. Przywidzenie. Tylko przywidzenie. Przecież duchów nie ma. To znaczy komuniści twierdzili, że duchów nie ma, a teraz nie ma komunistów, to może duchy jednak są? Odganiał takie myśli. Wracając, zajrzał do skrzynki. Tkwiło w niej coś małego. Otworzył skrzynkę. W dłoni trzymał wizytówkę. Wydrukowano ją na kredowym papierze:
nicolae eminescu egzorcysta.
Poniżej był numer telefonu. Telefon musiał znajdować się daleko, numer bowiem był dość długi, a zaczynał się kierunkowym do Rumunii. Paweł wrócił do domu i starannie zamknął za sobą drzwi. Wziął telefon i wystukał numer. Odezwała się automatyczna sekretarka. Prośba o zostawienie informacji nagrana była po polsku, niemiecku i rumuńsku. Poprosił o przysłanie ekipy i usunięcie ducha. Im szybciej, tym lepiej.
VI
Ta sobota była wolna. Ludzie nie dawali rady. Tomasz na prowincji bez problemów uruchomił produkcję, a zbyt był niezły, bo fakt nawiedzenia fabryki działał jak najlepsza reklama. Tomasz sugerował umieszczanie na opakowaniu nalepki przedstawiającej trupią czaszkę albo ducha, i Paweł zaakceptował ten pomysł.
Właściwie nie miał nic do roboty, więc siedział sobie i odpoczywał. Około ósmej, zaraz po pogodzie usłyszał dzwonek do drzwi. Zszedł na parter.
– Kto tam? – zagadnął.
– Nicolae Eminescu, egzorcysta – powiedział człowiek za drzwiami. Paweł otworzył je i faktycznie zobaczył stojącego na progu egzorcystę. Egzorcysta miał na sobie płaszcz, a przez ramię przewieszoną ortalionową torbę czymś wypełnioną.
– Pan zamawiał usunięcie ducha? – zagadnął.
Mówił nieźle po polsku. Ale obcy akcent był bardzo wyraźny.
– Tak. Proszę za mną.
Odwrócił się. W tym momencie zrobilo mu się zupełnie jasno przed oczyma, a zaraz potem zupełnie ciemno. Upadku na podłogę już nie czuł. Doszedł do siebie, gdy ktoś nim delikatnie potrząsnął. Otworzył oczy. Potrząsał nim ten wysoki gliniarz.
– Co się stało? – jęknął.
– Sami chcielibyśmy wiedzieć. Sąsiedzi usłyszeli strzały i zaraz potem kilku facetów wyskoczyło oknami. Jest tam na dole trochę krwi, świadkowie mówią, że któryś sobie rozcharatał łeb.
Paweł usiadł z wysiłkiem.
– Wezwałem egzorcystę – powiedział. – Przyszedł. Zaprosiłem go do środka, a potem nic nie pamiętam. Chyba mi dał w łeb. – Pomacał się po potylicy. Wyczuł tam ogromnego guza i trochę krwi.
– Proszę sprawdzić, czy nic nie zginęło.
Wstał chwiejnie na nogi i wszedł na piętro. Srebrny dzbanek do kawy stał na kominku w salonie.-Dywan leżał na podłodze. Szable wisiały na ścianie. Sejf za obrazem Malczewskiego był nietknięty.
– Nic nie zginęło – powiedział. – A nawet jakby przybyło. Na podłodze stała torba, z której wystawała lufa palnika acetylenowego i szlifierka kątowa.
– Proszę niczego nie ruszać, zaraz przyjedzie ekipa. Na pewno nic nie zginęło?
– Zupełnie nic.
– A sąsiednie pokoje?
– Zamknięte i nieumeblowane.
Popatrzył na wywalone okna. Żaluzje były połamane, szyby wytłuczone.
– Skakali bezpośrednio, nie marnując czasu na otwieranie -powiedział gliniarz. – A tak właściwie, to po co był panu potrzebny egzorcysta?
Paweł uśmiechnął się smutno.
– Straszy.
W tej chwili do pomieszczenia weszło kilku policjantów pod wodzą energicznego oficera.
– Kapitan Sowa – przedstawił się. – Tylko proszę bez głupich komentarzy. Proszę opowiedzieć, co właściwie się stało. Paweł opowiedział. Kapitan uśmiechnął się lekko.
– Banda Sierpagena.
– Co proszę?
– Grasuje taki Rumuniec. Świetnie zna polski, pracował jako psychiatra w Bukareszcie. Podobno jeszcze za Ceaucesku zajmował się badaniem jakichś prań mózgu czy czymś takim. Scenariusz zawsze ten sam. Urządza seanse spirytystyczne. W trakcie seansu hipnotyzuje ofiary i otwiera drzwi. Resztę robią jego kumple. Wynoszą wszystko, co się da wynieść, prują ściany w poszukiwaniu sejfów. Biorą wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Jak w garażu jest samochód, to też.
– Cholera.
– Tak, to już drugi seans spirytystyczny w ich wykonaniu. Poprzedni zrobili na wybrzeżu. Facet był jeszcze bardziej łatwowierny niż pan. Zostawił egzorcystę na całą noc w swoim domu, a rano nie było tam nawet mebli, tylko w kącie jakiś taki cyganowaty z fachowo poderżniętym gardłem i kartka, że to on straszył. Jak się z panem skontaktował?
Paweł przeszukał kieszenie, ale nie znalazł wizytówki, musiała się mu gdzieś zapodziać.
– Szkoda – powiedział kapitan. – Można by dać znać Rumuńcom, żeby wzięli mieszkanie pod obserwację.
– Zaraz, nic straconego. Przecież można zażądać od telekomunikacji bilingu moich rozmów, to wtedy będzie można ustalić numer. Ja do Rumunii dzwoniłem tylko raz w życiu, to znaczy wczoraj.
Gliniarz podziękował. Zebrali odciski palców i inne takie i poszli sobie. Wyszukał numer telefonu pogotowia szklarskiego i zadzwonił. Do rana szyby były wstawione i znowu oklejone folią antywłamaniową, choć nocna próba pokazała, że wcale nie jest to taki dobry wynalazek. Tej nocy biznesmen spał przy zapalonym świetle.
VIII
– Ma pan coś o duchach? – Paweł Skorliński zagadnął sprzedawcę.
Pytanie było zupełnie bezsensowne, znajdował się bowiem wewnątrz
księgarni ezoterycznej, a wszelaka możliwa literatura wypełniała ciasno półki.
– A co panu konkretnie jest potrzebne? O duchach jest cały tamten regał – machnął ręką. – Mamy leksykony, katalogi, polskie i zagraniczne. Mamy historie nawiedzonych domów. Wszystko, co pan zechce. Oczywiście mamy też sporo beletrystyki. Horrory po polsku, angielsku, nawet kilka po rosyjsku. Ciekawa lektura.
– Wolałbym poradnik.
– Ma pan ducha w mieszkaniu? – sprzedawca nie okazał zdziwienia. – Domowy Egzorcysta, przepraszam pan czyta po angielsku?
-Tak.
– Domowy Egzorcysta Burcharda. Jest tam kilka cennych wskazówek, jak pozbyć się nieproszonych gości, takich co tupią po nocy i prześwitują na biało. Nie jest to nadzwyczajne, ale nic lepszego, chyba że ma pan znajomych w policji.
– A jeśli mam?
– Ja tego nie czytałem, słyszałem tylko, ale w szkole policyjnej w Szczytnie mają rękopis książki Jakuba Wędrowycza.
– Słyszałem już gdzieś to nazwisko.
– Był program, jakoś tak na dniach. Na Polsacie zdaje się. Swoją drogą lepszy cyrk odstawiał, normalnie nie jest taki.
– Mówił pan o rękopisie.
– No właśnie. Kiedyś jeden z gliniarczyków zrobił odpis kilkunastu stroniczek. Te kilkanaście jest więcej warte niż cały ten sklep.
– Przepraszam, nie rozumiem. Dlaczego ten rękopis jest w szkole policyjnej w Szczytnie?
– Długa historia. Raz robili u niego rewizje, pędził bimber i szukali jeszcze broni. No wiec któremuś gliniarzowi wpadł w oko zeszyt pokryty jakimiś koszmarnymi bazgrołami. Skonfiskowali go, czy może po prostu zabrali, bo sam pan wie, jakie to były czasy, i wysłali tam, żeby kryptolodzy i grafolodzy mieli na czym trenować. To jest napisane po polsku, częściowo cyrylicą, ma bardzo pomysłową ortografię i kaligrafię, o interpunkcji nie wspominając. Ale są tam rzeczy ciekawe. Gdyby udało się panu zrobić ksero, to dam tysiąc złotych.
– Obawiam się, że moje możliwości nie są wystarczające. Niech pan da tego Burcharda.
IX
Dochodziła północ. Paweł stał w salonie z książką w ręce i czytał na głos straszliwe ciągi zaklęć. Duch wyjrzał ze ściany i przyglądał mu się na bezczela.
– Cholera – zaklął wreszcie biznesmen. – Do dupy ta książka.
Duch pokiwał głową, a przynajmniej tak to wyglądało. Paweł otworzył drzwiczki kominka i już miał cisnąć dzieło w płomienie, gdy spostrzegł na okładce reklamę:
zespół fachowców – egzorcystów.
zwalczanie wszelkiego rodzaju zjaw, widm i duchów
rutynowani specjaliści! 100% satysfakcji lub zwrot kosztów.
dożywotnia, a nawet pośmiertna gwarancja.
ponad czterdzieści udokumentowanych przypadków powodzenia.
referencje
Poniżej był numer.
– Yeach! – zawył Paweł.
Spłoszony duch zniknął bez śladu. Mimo późnej pory biznesmen sięgnął po telefon.
X
Był paskudny jesienny wieczór. Wiatr wył za oknem. Drzewa szumiały niepokojąco. W domu coś trzeszczało, jak to zwykle w starych i nawiedzonych budynkach. Rozległ się dzwonek do drzwi. Paweł zbiegł na dół i otworzył. W ciemności na jasnym prostokącie światła rzucanego z wnętrza budynku stała trójka cywilnych egzorcystów, fachowców, ponad czterdzieści udokumentowanych przypadków. Egzorcyści mieli na sobie długie skórzane płaszcze i kapelusze o szerokich rondach. W dłoniach trzymali walizki.
– Pan Paweł Skorliński? – zapytał najstarszy z nich, lekko posiwiały pan po sześćdziesiątce.
– Tak.
– To pan wzywał ekipę do usunięcia ducha?
– Tak. Proszę wejść.
Weszli do przytulnego, jasno oświetlonego holu.
– Jestem prezesem towarzystwa – powiedział siwy. – Nazywam się Janusz Bratkowski.
Uścisnęli sobie dłonie. Drugi egzorcysta zdjął kapelusz i okazał się być kobietą.
– Małgorzata Koćko – przedstawiła się.
Drugi mężczyzna, którego twarz zniszczyła jakaś choroba podobna do ospy, wyciągnął dłoń wyschniętą jak ręka mumii.
– Józef Etter – przedstawił się.
– Wspaniale. Zapraszam na pokoje.
Weszli do salonu. Goście zdjęli płaszcze i zostawili je w holu, po czym siedli wygodnie w fotelach.
– Dobrze. Na co się pan uskarża – zapytał prezes.
Jego wygląd budził zaufanie. Na opuszkach palców miał wytatuowane kabalistyczne symbole. Na szyi wisiał mu jakiś dziwny amulet. W jednym uchu miał kolczyk z białym kamieniem.
– Stuka- powiedział Paweł.
– Tylko stuka? Jaki rodzaj stukania? Pojedyncze czy może ciągi stuków?
– Nie tylko. Stuka, jakby szedł ktoś z drewniana nogą. Takie jakby kroki. Czasami widać sylwetki. Pojawiają się pośrodku pomieszczenia i czasami idą w stronę ściany.
– Mężczyźni czy kobiety?
– Trudno powiedzieć.
– W porządku. Czy próbował pan ustalić listę dotychczasowych mieszkańców tego budynku?
– Szczerze mówiąc, nie. Ale z tego, co ludzie mówili, chodzi o technika zatrudnionego w zakładach Wawelberga i jego córkę.
Prezes pokiwał głoWą i skinął na Józefa. Ten otworzył walizkę i wydobył z niej całą furę rozmaitego sprzętu. Wziął w dłoń drewnianą różdżkę widełkową i obszedł pomieszczenie dookoła. Potem wyjął z walizki różdżkę uchylną, wykonaną z miedzianego drutu i znowu zaczął chodzić po pomieszczeniu: Drut wychylał się w różne strony. Wyglądało to niezwykle -fachowo.
– Spróbuję nawiązać kontakt – powiedział.
– Trzeba zgasić światło? – zapytał właściciel.
– Nie. To nic będzie konieczne.
Egzorcysta siadł na środku dywanu. W dłonie wziął dwa kawałki kamienia, przycięte w kształt graniastosłupów. Zamknął oczy.
– Jest kontakt – powiedział.
W tym momencie zebrani zobaczyli, że przygląda im się duch. Duch wyszedł ze ściany. Był przezroczysty. Wyglądał na mężczyznę. Duch -zrobił ręką ostrzegawczy gest i zniknął. Drugi pojawił się w miejscu, w którym kiedyś były drzwi. Wyglądał jak mglisty opar, ale stopniowo przybrał kształty młodej dziewczyny. Duch skrzyżował dłonie na piersi i przyglądał się siedzącemu.
– One się boją – powiedział Józef.
– To chyba dobrze – wtrącił Paweł – bo trzeba je…
– Wypowiada się pan w sposób skrajnie nieuświadomiony -zaprotestowała dziewczyna. – To przyjazne duchy. Takich nie należy ruszać. Mogą się przydać.
– To wyłazi – powiedział siedzący. – Co to do diab…
– Ci! – upomniał go prezes.
– Siedzi w dywanie – powiedział Józef.
Zerwał się niespodziewanie i odskoczył w bok.
Paweł przetarł oczy. Z miejsca, w którym wcześniej siedział egzorcysta, wystrzeliła macka. Wyglądała jak utkana z dymu. Musnęła uciekającego, wyrywając mu z koszuli na plecach kawał tkaniny. Dziewczyna wyrwała ze swojej walizki pistolet skałkowy i wycelowała. Macka rozwiewała się w powietrzu. Opadła na dywan. Prezes podszedł i zebrał odrobinę pyłu do probówki.
– Wygląda jak ektoplazma – powiedział.
– Czy ektoplazma to nie jest przypadkiem wydzielina z istot żywych?
– zaciekawił się gospodarz.
– Niekoniecznie – Józef doszedł najwyraźniej do siebie. – Zasadniczo w niektórych przypadkach może ją wytworzyć dowolna materia organiczna. Na przykład wełna. Cholera, mam wrażenie, że wyrwał mi pół głowy.
– Obudziłeś go – prezes oskarżycielsko wyciągnął palec wskazujący.
– Jasna cholera! Co teraz? Póki siedział, wszystko było w porządku. Załatwilibyśmy go po cichu.
– Sam by się obudził – odciął się Józef. – Przecież nie paliliśmy czarnego płomienia. Nie powinien był.
– Gdybyśmy zapalili czarny płomień, byłoby już po nas. Co mówią kamienie?
Józef zacisnął dłonie na graniastosłupach i skoncentrował się. Macka wystrzeliła ponownie. Uchylił się w ostatniej chwili i tylko rozszarpała mu nogawkę.
– Otwiera się przejście – powiedziała dziewczyna.
Ona także miała zamknięte oczy.
– Przejście do enklawy Ozark? – zapytał prezes.
Paweł usłyszał w jego głosie autentyczny lek i sam przestraszył się jeszcze bardziej. Wyglądało na to, że fachowcy wpadli w jakieś szambo. Duchy mężczyzny i dziewczyny znowu stały na swoich miejscach.
– Nie, nie do enklawy Ozark – uspokoił go Józef. – On już raz został pobity i… Ach tak. Używali go jako mechanizmu napędowego do dywanu, ale był za słaby.
W tym momencie oba kamienne ostrosłupy w jego dłoniach rozprysły się niemal w pył.
– Proponuję dywan pociąć i spalić – powiedział prezes. – To pewnie arabski dżin. Jeśli go spalimy, to przejście się zamknie. Prawie na pewno – zaakcentował to prawie.
W jego głosie zabrzmiała nadzieja.
– Czy dżiny nie mieszkają czasem w miedzianych lampach? -zagadnął ostrożnie Paweł.
– Za dużo się pan bajek naczytał.
– Zapłaciłem za niego siedem tysięcy – zaprotestował. – Nie da się go jakoś zneutralizować?
– Niemożliwe. Będziemy mieli szczęście, jeśli da się go spalić -zaczął prezes, ale nie skończył.
Dywan eksplodował. Drobne kłaczki uniosły się w powietrze. Zalepiły drzwi i okna. Józef rzucił się i złapał za klamkę. Kłaczki pokryły jego dłoń. Zawył i zaczął je zdzierać. Gdy w końcu mu się to udało, jego ręka aż do łokcia pokryta była drobnymi krwawiącymi rankami. Duch dziewczyny zmaterializował się tuż koło nich. Był tak materialny, jak tylko zdołał. Nawet prześwitywały leciutkie kolory. Trochę różowości na policzkach, błękit na sukni. Coś mówiła, ale nic nie było słychać. Małgorzata stanęła naprzeciw niej.
– Jeszcze raz – poprosiła. Dziewczyna mówiła, a potem zniknęła.
– Co powiedziała? – zapytał prezes.
– Jesteśmy tu uwięzieni. To coś pożywi się naszymi umysłami i wzrośnie w siłę. Od środka nie zdołamy pokonać zapory. To można zrobić tylko od zewnątrz. Mamy dwanaście godzin życia. Potem nas zeżre.
– Cholera, tyle to i ja wiem. Kiedy przyjdą pracownicy do warsztatu? – zapytał prezes Pawła.
– Mamy piątek wieczorem. Dopiero w poniedziałek rano. Józef podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Z obu sitek strzelił płomień. Odłożył ją na miejsce.
– To bardzo poważne? – zagadnął Paweł.
– Nic gorszego już chyba nie mogło nas spotkać.
– Jak to nie – zapeszyła się dziewczyna. – A pamiętasz, jak Michała wciągnęło do enklawy? Wymóżdżyło go całkiem, zanim wrócił.
– Śmierć fizyczna właściwie mnie nie przeraża – powiedział prezes. -Ale te wszystkie diabelstwa niszczące duszę… Musimy się zastanowić, co robimy. Jeśli spróbujemy nawiać, to może mamy szansę… Tak z dziesięć procent. Może nie będzie nas gonił.
– Będzie – powiedział ponuro Józef. – Musiał być cholernie głodny, skoro chciał mnie capnąć. Przecież mam amulet, a Dagon – woht.
– Trzeba będzie spróbować przez ścianę – powiedział prezes. -Mamy szable. Może przerąbiemy się…
– Małe szansę – powiedział Paweł. – To wszystko jest z przedwojennych cegieł. Grubo na trzy.
– Alternatywą jest nic nie robić.
– Jeśli nie ma innej możliwości, to moje szable są do waszej dyspozycji.
Prezes zdjął szablę ze ściany. Wyciągnął ją z pochwy. Szabla była skorodowana na wylot.
– To się stało niedawno – powiedział. – Przedtem były dobre?
– Tak. Natarłem je towotem. Nie powinny zardzewieć. Małgorzata wyjęła z walizki bryłę czegoś w rodzaju plasteliny.
– Wyrwiemy dziurę plastikiem – powiedziała.
– To chyba nielegalne – zaniepokoił się. – Poza tym ja to mieszkanie tylko wynajmuje…
Cala trójka westchnęła ciężko. Dziewczyna przyklejała już wałek materiału wybuchowego na ścianie, za którą był korytarz. Pociągnęła dwa długie kable.
– Połóżcie się na podłodze, zasłońcie uszy, zamknijcie oczy i otwórzcie usta- polecił prezes.
Wyjął jej z dłoni kable i przykręcił do zapalarki. Potem położył się za kanapą i wcisnął guzik. Eksplozja była straszna. “Lampa pod sufitem zakręciła się jak szalona, ale nie zgasła na szczęście. Meble podmuch poprzesuwał bezładnie. Ściana jednak nawet się nie zarysowała. Pokryte strzępkami dywanu szyby w oknach także ocalały.
– O cholera – powiedział Paweł. – Już po nas.
– Nie, nie jest aż tak źle – powiedział prezes. – Nawiążemy kontakt telepatyczny. Musimy połączyć siły. Usiądźcie w krąg.
Pośrodku pomieszczenia coś zaczęło wyłazić z podłogi. Wyglądało jak utkany z dymu fraktal.
– Gdy się odpowiednio zmaterializuje, załatwi nas – powiedział Józef. – Na razie jest za słaby.
Coś na podłodze warknęło. Siedli w krąg i wzięli się za ręce. Małgorzata zamknęła oczy. Paweł poczuł, jak coś przesuwa się przez jego umysł. Wrażenie było nieprzyjemne. Zaraz jednak poczuł, że to działa. Stwór rosnący z podłogi wyraźnie się wkurzył.
XI
To było święto. Jakub przepijał pieniądze zarobione za udział w programie. W knajpie było pół wsi. Wszyscy mu gratulowali, że tyle ciemnot udało mu się puścić w kraj. Oczywiście każdy poczuwał się w obowiązku wypić z tak sławnym człowiekiem. Było koło dziesiątej.
Większość towarzystwa straciła już poczucie rzeczywistości. To przyszło nagle. Żarówka zwisająca z sufitu zadrżała.
Jakub Wędrowycz przerwał wlewanie w siebie kolejnego kufla „Perły”. Jedenaście poprzednich kufli zaćwierkało w jego wnętrznościach.
– Nu co? – zapytał Semen – Za dużo?
Jakub odchylił się do tyłu i poleciał razem z krzesłem na ziemię. Dwadzieścia centymetrów od podłogi krzesło zawisło niespodziewanie i trwało w pozycji niemożliwej do wyjaśnienia za pomocą praw fizyki.
– Ty, co ż tobą? – zaniepokoił się Józef Paczenko. Przez twarz Jakuba przebiegały delikatne skurcze.
– Natychmiast przybywam – powiedział całkiem wyraźnie. Twarz jego odzyskała niespodziewanie właściwy kolor. Krzesło wróciło do pionu. Samo.
Kumple wytrzeszczyli oczy. Jakub wypił „Perłę” i wstał z krzesła.
– Ty, co się stało? – zapytał Semen.
– Troje egzorcystów w śmiertelnym niebezpieczeństwie – powiedział Jakub. – Muszę natychmiast wyruszać.
– Przecież ty ledwo stoisz na nogach – zaniepokoił się Tomasz. Jakub zamrugał oczkami.
– Daj jeszcze flaszkę spirytu na drogę – powiedział do ajenta.
– Na krechę?
– Oni zapłacą – zabrał flaszkę i pozostawił kompletnie zbaraniałych kumpli.
Przed gospodą ścisnął głowę dłońmi. Ostatni pekaes do Chełma odszedł przed godziną. Jego motor akurat nie był na chodzie. Wypił długi, drażniący łyk spirytusu. Miał około jedenastu godzin i ponad trzysta kilometrów do przebycia. Mógł zrobić to tylko w jeden sposób. Poszedł pod sterczący przed apteką pomnik. Pomnik postawiono kiedyś dla cara Aleksandra II… Na cokole widniał napis:
błagoditielu – narod
Od przeszło siedemdziesięciu lat w miejscu cara na cokole stał niejaki Tadeusz Kościuszko, napis zatarto zaś artystycznie cementem. Jakub wygarnął z kieszeni monety. Pomiędzy aluminiowym peerelowskim bilonem poniewierało się kilka złotych carskich świnek. Wdrapał się na cokół i dotknął dłonią zasmarowanego cementem owalu. Zaczął odmawiać dziwne śpiewne kawałki po starocerkiewnosłowiańsku. Pod cementem znajdowało się wyobrażenie dwugłowego orła. Dłoń zaczęła świecić. Oderwał ją od kamienia. Świecenie ogarniało już całe jego przedramię. Nadal, bełkocząc coś pod nosem, zaczął obchodzić obelisk wokoło. Kumple, którzy wysypali się z gospody obserwowali go zdumieni.
– Co on tam robi? – zdziwił się Semen. – Musi co zwariował.
– Może to derilium? – zastanawiał się Tomasz. – Bredził zupełnie od rzeczy.
W tym momencie Jakub zniknął. Niespodziewanie i bez śladu.
– Co? – zdumiał się Paczenko.
Pobiegli pod pomnik, ale po ich kumplu nie było nawet śladu.
– Nie podoba mi się to – powiedział Semen. A potem wrócili do knajpy. Jakub, jeśli przeżyje, pojawi się właśnie tutaj.
XII
Egzorcyści puścili dłonie.
– Co się dało zrobić? – zapytał Paweł.
– Całkiem sporo – uśmiechnęła się dziewczyna. – Wezwałam na pomoc Jakuba Wędrowycza.
– Dlaczego właśnie jego? – zdenerwował się prezes. – To hochsztapler. Dupa wołowa, a nie egzorcysta. Nie potrafiłby wygonić nawet ducha pekińczyka.
– Tylko on odpowiedział na wezwanie.
– Trzeba próbować dalej. Zresztą nawet jeśli dostał wiadomość, to i tak nie zdąży do nas dotrzeć. To trzysta kilometrów, a o tej porze nic już nie chodzi. Nawet jeśli dojedzie okazją, to zanim nas znajdzie w tym mieście…
– Zobaczymy – zaprotestowała.
– Przepraszam – zagadnął Paweł. – Kto to właściwie jest ten cały Jakub Wędrowycz? Ciągle ostatnio słyszę to nazwisko.
– Naciągacz i hochsztapler – powiedział prezes. – Oglądał pan może program sprzed paru dni?
– Aha.
– Podrywa tylko autorytet naszej profesji. Powinno mu się zakazać prowadzenia jakiejkolwiek działalności na tym polu. Zresztą to nałogowy alkoholik, połowę swoich przygód przeżył w postaci delirycznych omamów.
– A drugą połowę sam wymyślił – uzupełnił Józef. – W sam raz się nadaje, żeby zwalczać białe myszki, takie jakie się pojawiają po dużej dawce alkoholu. Gdyby zobaczył w życiu jednego ducha, to by w portki narobił ze strachu.
-1 jeszcze pieprzy w telewizji trzy po trzy – dorzucił prezes mściwie.
– Jemu się wydaje, że ta Era Wodnika to będzie okres powszechnego upadku ludzkości. A tymczasem otwierają się przed nami nieskończone możliwości poznania. Era Wodnika stanie się okresem, w którym odrodzi się życie duchowe. Kto wie, może nawet zdołamy ukierunkować reinkarnację.
– Wydrzemy tajemnice bytów ponadzmysłowych – uzupełnił Józef.
– Era Wodnika…
– Przepraszam, a na czym to polega?- zagadnął Paweł. – Bo słyszę o tych erach i…
– Obecnie mamy Erę Ryb – powiedziała Małgorzata. – To era chrześcijaństwa Moce ponadzmysłowe uległy silnemu wytłumieniu. Obecnie Słońce wejdzie w znak Wodnika. Otworzą się przed nami takie same możliwości, jakie istniały na Atlantydzie przed dwunastoma tysiącami lat.
– Zaraz, to era trwa tysiąc lat? Nie rozumiem.
– Słońce wędruje po nieboskłonie. Przesuwa się, zasłaniając kolejno pewne gwiazdozbiory zodiaku. Obecnie jest w znaku Ryb. Astronom wyjaśniłby to panu lepiej. Albo astrolog. Pobyt w każdym ze znaków trwa tysiąc lat. To jest jedna era. Znaków jest dwanaście. Dwanaście tysięcy lat temu także była Era Wodnika. Ludzkość osiągnęła stan powszechnej szczęśliwości. Doskonalono swoje moce ponadzmysłowe. Niestety, potem era zakończyła się. Miało to tragiczne konsekwencje dla Atlantydy. Działalność wulkaniczna w tym obszarze Ziemi powstrzymywana była mocą umysłów jej mieszkańców. Gdy moc osłabła, Atlantyda zapadła się w morze.
Paweł pomyślał, że to jakieś brednie i chyba nawet miał rację.
– To co robimy? – zagadnął.
– Gdyby już była Era Wodnika – powiedział Józef w rozmarzeniu
– to załatwilibyśmy to bydlę jednym mrugnięciem powieki.
– Faktycznie trzeba coś wymyśleć, bo nie doczekamy Ery Wodnika
– powiedział ponuro prezes. – Małgorzato, pani czytała całą literaturę New Agę. Czy było tam coś na temat arabskich dżinów?
– Chyba nie, ale pamiętam, że w Leksykonie Ezoterycznym coś czytałam na ten temat. Muszę sobie przypomnieć.
XIII
Osiemdziesiąt lat wcześniej Jakub przestał okrążać pomnik. Oderwał od niego dłoń. Blask jego ciała przygasał. Miał na sobie mundur. Pomnik był nowiutki, jak prosto spod igły, a na jego szczycie stała głowa cara zamiast postaci ludowego bohatera.
– Udało się – powiedział sam do siebie.
Popatrzył na zegarek elektroniczny od syna. Jedenaście godzin czasu.
– Ano trza się pospieszyć – mruknął.
Obok pomnika znajdował się urząd pocztowy i jednocześnie stacja kurierska. Stacja była reliktem poprzedniej epoki, czasów sprzed skonstruowania telegrafu optycznego. Tędy szła najkrótsza droga z Kijowa do Warszawy, czasami jeździli tędy carscy kurierzy i tylko dla nich utrzymywano jeszcze stary szlak. Wszedł na podwórko. Z kantoru wyszedł prowadzący stację Żyd.
– Czego pan sobie życzy? – zapytał.
– Konia – powiedział Jakub w jidysz. – Muszę się dostać do Warszawy. Jak najszybciej.
Po chwili osiodłany koń stał przed nim. Zapłacił pięć rubli za start i pożyczył róg. Alkohol trochę go rozbierał, ale wskoczył na siodło i zdołał się na nim utrzymać.
– Hylaja! – wrzasnął i ścisnął konia piętami. Koń pomknął pustą polną drogą na Krasnystaw. Piętnaście kilometrów dalej spostrzegł szyld kolejnej stacji. Zagrał na rogu i nim dojechał do budynku, kolejny koń czekał osiodłany. Nawet nie dotknął nogą ziemi. Przeskoczył na konia i rzucił opiekunowi stacji monetę. Ten odprowadził zmęczone galopem zwierzę do stajni, a Jakub pędził już dalej.
XIV
– Rośnie – prezes popatrzył na poruszającą się na podłodze masę. -Trudno. Na tego hochsztaplera Wędrowycza nie możemy liczyć. Zresztą i tak nie dałby rady nam pomóc. Bałwan i naciągacz. Zafajdany alkoholik podrywa tylko autorytet naszej profesji
– To co robimy? – zapytał Józef.
– Może jeszcze raz wysadzimy ścianę. Może teraz pójdzie.
– A może spróbujemy przebić się przez podłogę do warsztatu -zaproponowała Małgorzata.
– To betonowa wylewka – zaoponował gospodarz. – Czterdzieści centymetrów grubości. I jeszcze zbrojenia.
– A sufit?
– Sufit jest cieńszy, ale jak tam się dostać?
Faktycznie sufit był wysoko, a grubo tapicerowane meble nie dałyby odpowiedniej stabilności.
– Trudno, czekamy – powiedział prezes. – Jak się zmaterializuje do końca, to stanie się bardziej podatny na urazy. Podziurawimy go srebrnymi kulami. Może się uda.
– A co by zrobił Wędrowycz na naszym miejscu? – zagadnął biznesmen.
– Gówno by zrobił. On by nawet nie poczuł, że coś tu jest. My się wprawiamy od lat, żeby odczuwać zmiany w aurze budynków. Szkolimy się w postrzeganiu ponadzmysłowym i czasami jesteśmy w stanie nawet dostrzegać złe astrale. A co może taki Wędrowycz? Odkopie co najwyżej trupa i wsadzi mu kołek w pierś. Gdyby znalazł prawdziwego wampira, to by się sfajdał ze strachu. A dostrzegać to może co najwyżej białe myszki i różowe słonie. Zresztą my mamy naukowe podejście. Robimy zdjęcia, pobieramy próbki ektoplazmy, spisujemy spostrzeżenia. Wie pan, że na sąsiednim domu siedzi astralna sowa?
– To dobrze czy źle?
– Najlepszy jest astral złocisty, sowa była trochę przydymiona, ale nie jest zła. Raczej obojętna dla tamtego budynku.
– A tu jest coś astralnego?
– Nie, ale dom ma złą aurę. My to czujemy.
– A można się tego nauczyć?
– Tylko jeśli ma się naturalne predyspozycje. Ale gdy nadejdzie Era Wodnika, to będzie dużo łatwiej. Już teraz możliwości zwiększają się z roku na rok. Na przykład łatwiej jest patrzeć w przeszłość.
– I wszystko można tak zobaczyć?
– Nie, tylko jakieś detale, związane z przedmiotem, który jest przewodnikiem.
– Pewnie kiedyś zbudują wehikuł czasu.
– Niemożliwe. Z fizycznego i logicznego punktu widzenia. To się nigdy nie uda, choć oczywiście pojawią się hochsztaplerzy w rodzaju Jakuba Wędrowycza, którzy będą twierdzili, a to że wzbudzili prąd elektryczny w podkowie podgrzewanej świeczką, a to że mają perpetuum mobile w garażu. Naciągaczy nie brak. Dlatego my staramy się o udokumentowanie każdego przypadku. Mamy listy z referencjami od czterdziestu osób, którym pomogliśmy. Pana też poprosimy o krótki opis naszych możliwości – tu spostrzegł, że troszkę się zagalopował. -O ile wyjdziemy z tego żywi – dodał.
XV
Ciemności, droga widoczna w postaci jaśniejszej smugi na ziemi. Dobrze, że przyświeca księżyc. Kolejna stacja. Ręka namacała w kieszeni dno. Ile jeszcze do Warszawy? To już Otwock. Jakub zeskoczył z konia. Zapłacił ostatnią złotą pięciorublówką i oddał trąbkę. Popatrzył na zegarek. Jeszcze dwie godziny. Pociągnął łyk spirytusu. Dotknął zegarka i zaczął okręcać się w kółko. Po dziesiątym obrocie stał w ogródku jakiegoś domu. Pies czuwał. Wyskoczył z ciemności i skoczył na niego. Jakub machnął w powietrzu pętlą z linki hamulcowej i po chwili psisko miotało się jak ryba złapana na wędkę. Egzorcysta zawirował jak bąk. Pies skomląc leciał w powietrzu jak na karuzeli, potem przestał skomleć. Jakub przełazi przez ogrodzenie i niosąc psa pod pachą, wszedł na dworzec kolejowy. Zdjął z psa pętlę i pomacał go. Pies był nadzwyczajnie tłusty. Uśmiechnął się obleśnie, ale położył go na peronie. Trudno. Nie będzie przecież targał ze sobą zabitego psa przez całe miasto. Psisko otworzyło oczy i zawarczało. Jakub też zawarczał. Pies sprężył się do skoku. Chciał złapać go za gardło.
– Nawet nie próbuj – powiedział egzorcysta.
Pies spróbował. Jakub kopnął go dziurawym gumofilcem w bok i pokazał mu linkę trzymaną w lewej dłoni. Na stację wjechał pociąg. Po chwili pies został sam. Chyba ucieszył go taki obrót sprawy.
Materializacja dobiegała końca. Niespodziewanie ktoś od zewnątrz nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się, a po chwili zatrzasnęły. Jakub Wędrowycz wszedł do pokoju. Ubrany był w czarną esesmańską kurtkę mundurową, zszarganą do nieprzyzwoitości, na nogach miał spodnie od ortalionowego dresu i rozpadające się gumofilce z wywiniętą cholewą, cerowane tu i ówdzie drutem.
– Co jest? – zdenerwował się, szarpiąc za klamkę.
Dywan pogryzł go w rękę, po czym sczerniał i opadł na podłogę. Stężenie alkoholu we krwi Wędrowycza było zbyt silne. Jakub zrobił krok do przodu i potknął się o materializujące się na podłodze coś.
– O karwia! – zaklął, wlepiając arabskiemu demonowi kilka kopów kaloszem. – Żebyś mi więcej nóg nie podstawiał – zapowiedział. Podszedł do grupki skulonej pod ścianą.
– A wy co? Ocipieli?
– Pan Wedrowycz? – zapytał ostrożnie prezes.
– A kto inny? Wy dzwonili po pomoc lelepat… no tym, tego? Od gościa ziało wonią piwa, stęchlizny, dawno niepranych skarpetek i zagonionego konia.
– Hm. Bardzo nam miło. Nie tyle może dzwoniliśmy, co… Może mógłby nam pan pomóc?
– A w czym?
Dziewczyna wskazała na widmo
– To? – w głosie Wędrowycza odbiło się rozczarowanie i miażdżąca pogarda. – I wy nie możecie tego załatwić?
– Gdyby pan mógł pomóc… – nieśmiało wtrącił gospodarz.
– Ty tu szef?
– Nie właściciel.
– Pół litra się znajdzie?
– Tak.
Jakub podszedł do dżina. Kopnął go raz jeszcze. Kalosz zadymił.
– Swojego czasu kumpel poprosił mnie o pomoc w załatwieniu czegoś takiego, co mu się zagnieździło w bimbrowni – powiedział i wyciągnął z kieszeni flaszkę z resztą spirytusu. – Oczywiście przyjechałem do niego. Można prosić zapalniczkę? Dziękuję. A więc wleźliśmy do piwnicy i pojawiło się takie sukinsyństwo. Wypisz wymaluj takie jak to – polał stwora spirytusem. – Łaziło i łaziło, a potem ja podpaliłem go zapalniczką o tak.
Przypalił demona. Rozległ się skowyt, a po chwili na podłodze została tylko kupka popiołu. Dywan zalepiający okna i drzwi opadł na ziemię, życie opuściło go całkowicie. Egzorcyści zebrali sprzęt i natychmiast zwiali. Drzwi na dole trzasnęły.
– Partacze – rzucił za nimi Jakub. – Cholera, co za ciemnota. Żeby nie wiedzieć, że ektoplazma się pali. Moje pół litra?
Paweł mechanicznym krokiem podszedł do barku i podał mu litrową butelkę Johny Walkera. Jakub popatrzył nieufnie na żółtą zawartość.
– Musi co kiepsko destylowana – zauważył.
– Ile się należy? – właściciel wyjął z kieszeni portfel.
– Czterdzieści rubli złotem. Jazda konno za cara była droga. Gospodarzowi wypowiedź wydała się nie na temat, ale nie skomentował.
– Co się stało z tym duchem u pańskiego przyjaciela?
– Też się zachajcował, ale od niego zajęła się cysterna z osiemdżiesięcioprocentowym bimbrem. Nu i chałupa wyleciała w powietrze. A jak byś jeszcze kiedyś potrzebował egzorcysty – puścił oko do dziewczyny, która wyjrzała ze ściany i przyglądała mu się z wyraźnym obrzydzeniem. – To sprowadź sobie fachowca. Tyle się tych hoszteplerów namnożyło…
Przyjąć z http://wojslawice.fm.interia.pl/
Categorised as: Historie w PL