Vandrovec.net

Vítejte v krajině, kde cizák zahyne

Andrzej Pilipiuk – Ostateczna Polisa Na Życie

 

Andrzej Pilipiuk – Ostateczna Polisa Na Życie

Pośrodku Wojsławic sterczała w niebo malowniczo odrapana piętro­wa rudera. Rudera od strony ulicy miała ścianę z pociemniałych desek, pozostałe ściany zbudowane były z cegieł. Deski wypaczyły się, a tynk popękał. Dach leciutko się zapadł, ale wyglądał jeszcze całkiem solidnie. Drzwi i okna zabito na głucho. Wokoło ruiny ciągnęły się chaszcze lebio­dy, ostów i łopianu. Budynek ozdabiał miasteczko jak grzyb ścianę. A prze­cież miało być zupełnie inaczej… W zamierzchłej przeszłości, gdy Wojsławice były jeszcze miastem, rad­ni miejscy wpadli na ambitny pomysł wzniesienia pośrodku osady okaza­łego ratusza z wieżą, który pomieściłby przy okazji cyrkuł i inne przydat­ne instytucje. Roboty wykończeniowe i przebudowy ciągnęły się dość dłu­go, ale wreszcie, akurat na powstanie styczniowe, prace ukończono, dzię­ki czemu powstańcy mieli gdzie zanocować, a wojska rosyjskie miały co spalić, w ramach represji. Zaraz po powstaniu odbudowano ratusz, tyle, że miasto zaraz po tym straciło prawa miejskie. Radni wykazali się wyjątkową genialnością i na dobre sto trzydzieś­ci lat przed nadejściem epoki prywatyzacji sprywatyzowali ratusz, sprze­dając go miejscowemu żydowskiemu „biznesmenowi”, za psie pienią­dze zresztą. Budynek przechodził różne koleje losu, stając się po kolei: domem mieszkalnym, sklepem, masarnią i wędzarnią, siedzibą władz odrodzonego kraju, aż wreszcie tuż przed drugą wojną światową stał się knajpą. Tej szlachetnej funkcji nie pełnił długo, właściciel bowiem podpisał folkslistę i wywiesił sobie na frontonie budynku wielką, pięk­ną niemiecką flagę z ogrooomną swastyką. Pech chciał, że gdzieś w czterdziestym trzecim w okolice miasteczka zapuścił się niewielki od­dział ukraińskiej partyzantki, który widząc tak oznakowany budynek, wysadził go w nocy w powietrze, biorąc za koszary SS. Po wybuchu z ratusza ocalało jedno skrzydło. Budynek służył znowu jako knajpa, aż w końcu uległ całkowitej dewastacji i został ostatecznie porzucony. I Paweł Skorliński zatrzymał półciężarówkę i wysiadł mrużąc oczy w os­trych promieniach wrześniowego słońca. – Hy hy – powiedział sam do siebie. Wyjął z kieszeni akt własności i porównał zawarte w nim dane z tab­liczką ozdabiającą fronton budynku. – Cholera – powiedział pod adresem swojego nieobecnego wspólnika. Zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do obiektu. Klepnął jadowi­cie różową ścianę. Ściana odpowiedziała głuchym odgłosem. Tynk wi­docznie odszedł od muru. – Jasna cholera – powtórzył wolno i z namysłem biznesmen. Wyłowił z kieszeni pęczek kluczy i wybrawszy jeden z nich, wsa­dził go do dziurki pod klamką. Zamek chodził gładko, ktoś musiał go ostatnio przeczyścić. Przekręcił klucz i pociągnął drzwi do sie­bie. Otworzyły się ze zgrzytem. Ten, kto przeczyścił, zamek najwy­raźniej zapomniał o naoliwieniu zawiasów. Wewnątrz było ciemna­wo. Namacał na ścianie kontakt i przekręcił go. Znajdował się w spo­rej sali. Tu zapewne koncentrowało się miejscowe życie w czasach, gdy ratusz był knajpą. Pod ścianą nadal królowała potężna murowana lada, dalej widać by­ło drzwi prowadzące gdzieś w trzewia budynku. Paweł podszedł do la­dy i zajrzał za nią. Za ladą coś leżało. W pierwszej chwili biznesmen pomyślał, że to nieboszczyk, ale owo coś wyraźnie pochrapywało. Pod­niósł z podłogi pogrzebacz i walcząc z obrzydzeniem odrzucił na bok jakiś łachman będący zapewne w zamierzchłej przeszłości derką do na­krywania koni. Na starym brudnym pasiastym materacu drzemał jakiś malowniczo obdarty typ. – Halo! – zagadnął Paweł – Proszę się obudzić! Typ otworzył jedno oko i zlustrował nim otoczenie. Poderwał się nie­spodziewanie z ziemi i wbił lufę odrapanego rewolweru w brzuch nowe­go właściciela. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę. Ręka Pawia nie­znacznie wędrowała w stronę kieszeni gdzie ukryty miał własny rewol­wer. Niespodziewanie staruszek czknął wonią czosnkowej kiełbasy i prze­trawionego wysokooktanowego alkoholu. – Hy – powiedział – Paweł Skorliński, biznesmen. Kopę lat. Paweł zdumiał się, ale niespodziewanie przypomniał sobie tę twarz. – Jakub Wędrowycz? – domyślił się. Wyjął z kieszeni akt własności i porównał zawarte w nim dane z tab­liczką ozdabiającą fronton budynku. – Cholera – powiedział pod adresem swojego nieobecnego wspólnika. Zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do obiektu. Klepnął jadowi­cie różową ścianę. Ściana odpowiedziała głuchym odgłosem. Tynk wi­docznie odszedł od muru. – Jasna cholera – powtórzył wolno i z namysłem biznesmen. Wyłowił z kieszeni pęczek kluczy i wybrawszy jeden z nich, wsa­dził go do dziurki pod klamką. Zamek chodził gładko, ktoś musiał go ostatnio przeczyścić. Przekręcił klucz i pociągnął drzwi do sie­bie. Otworzyły się ze zgrzytem. Ten, kto przeczyścił, zamek najwy­raźniej zapomniał o naoliwieniu zawiasów. Wewnątrz było ciemna­wo. Namacał na ścianie kontakt i przekręcił go. Znajdował się w spo­rej sali. Tu zapewne koncentrowało się miejscowe życie w czasach, gdy ratusz był knajpą. Pod ścianą nadal królowała potężna murowana lada, dalej widać by­ło drzwi prowadzące gdzieś w trzewia budynku. Paweł podszedł do la­dy i zajrzał za nią. Za ladą coś leżało. W pierwszej chwili biznesmen pomyślał, że to nieboszczyk, ale owo coś wyraźnie pochrapywało. Pod­niósł z podłogi pogrzebacz i walcząc z obrzydzeniem odrzucił na bok jakiś łachman będący zapewne w zamierzchłej przeszłości derką do na­krywania koni. Na starym brudnym pasiastym materacu drzemał jakiś malowniczo obdarty typ. – Halo! – zagadnął Paweł – Proszę się obudzić! Typ otworzył jedno oko i zlustrował nim otoczenie. Poderwał się nie­spodziewanie z ziemi i wbił lufę odrapanego rewolweru w brzuch nowe­go właściciela. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę. Ręka Pawia nie­znacznie wędrowała w stronę kieszeni gdzie ukryty miał własny rewol­wer. Niespodziewanie staruszek czknął wonią czosnkowej kiełbasy i prze­trawionego wysokooktanowego alkoholu. – Hy – powiedział – Paweł Skorliński, biznesmen. Kopę lat. Paweł zdumiał się, ale niespodziewanie przypomniał sobie tę twarz. – Jakub Wędrowycz? – domyślił się. Egzorcysta wyskoczył zza lady i usiadł na niej. Wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem, dwa kawałki gazety i z niebywałą wprawą skręcił z tego dwa papierosy grubości kubańskich cygar. Podsunął jeden z nich Skorlińskiemu. Ten wziął i wsadził do ust. Jakub wyjął z kieszeni zapal­niczkę Zippo i podał mu ogień. Sobie też podał. Zaciągnęli się głęboko. Biznesmen zakrztusił się i przez chwilę rozpaczliwie walczył o odzyska­nie oddechu. – Za mocne? – zaniepokoił się Wędrowycz. – To tytoń pierwszego gatunku. Na skupie nie chcieli, powiedzieli, że za dużo nikotyny. Sześć razy norma, coś takiego. Na – podał znajomemu manierkę odczepioną od paska. Paweł zgasił skręta o ladę, po czym odkręciwszy korek, pociągnął łyk. Czymkolwiek było to, co pociągnął, zwalił się na ziemię i znowu nie mógł złapać oddechu. Jakub podał mu wyłowioną zza lady butelkę piwa i po­mógł usiąść z powrotem. – Wy, miastowi, jesteście słabi – powiedział, puszczając kółka smoliś­cie czarnego dymu. – Byle napój i już z nóg zwala. Zarechotał ucieszony. Następnie łyknął nieco bimbru z manierki. Z kie­szeni wyciągnął kawałek gazety. Odwinął z niego pęto kaszanki i odgryzł kawał a resztę podał biznesmenowi. Ten odmówił kręcąc głową. Wolał nie ryzykować trzeciego takiego wstrząsu. – Also gut – Jakub nieoczekiwanie odezwał się po niemiecku. – Co potrzeba? Znowu duchy wyłażą z dywanu, czy może trzeba wygnać egzo­rcystów? Paweł pokręcił głową. – Nie, nie tym razem – powiedział. – Mieszkasz tu? – Gestem poka­zał, że chodzi mu o budynek. – Nie, tak tylko sobie przysnąłem, wracając z knajpy, żeby nie leźć smerfom na oczy. A co? – To teraz moje. Jakub zaczął się śmiać, że mało się nie zwalił na podłogę. – No co ty? Kupiłeś to? – Tak jakby. Mój wspólnik kupił. – A to go w jajo zrobili – Jakub był pełen uznania dla przedstawicieli gminy. – Nie miał głupszego pomysłu? – Widać co nie. – A tak właściwie, to po co wam biznesmenom ta szopa? – zaciekawił się Jakub. – Mam zamiar otworzyć tu hurtownię – wyjaśnił Skorliński. – W Ho­rodle otworzyli granicę. Tędy będzie jechał jeden samochód pełen rus­kich na godzinę. Jakub natychmiast stracił pozę wioskowego przygłupa. – To wygląda wcale nie głupio – powiedział – Czym chcecie obra­cać? – Tekstyliami – wyjaśnił biznesmen – Kurtki, spodnie, inne takie. Może garnitury. – Ja widziałem, jak tak czasem jeżdżą, że oni głównie to wożą kapustę i pralki. – Kapustę? – Aha. Widać u nich jest droższa niż u nas. Albo zupełnie jej nie ma. Ale ciuchy też pewnie wożą, tylko w bagażnikach i nie widać. Wyjął Skorlińskiemu z dłoni butelkę z piwem w wypił resztę. Zgasił niedopałek o ladę. – Nu, czas na mnie – powiedział. – Wpadnę na dniach… – Czekaj – zatrzymał go Paweł. – Będę potrzebował ekipy, żeby tu chociaż trochę odmalować. Nie znasz tu jakichś fachowców? – Czemu nie – powiedział Jakub. – To nawet ja sam odmaluję. Tylko piętro jest schrzanione. Te belki – pokazał palcem na sufit. – Ja bym tam na wszelki wypadek nie właził. – Może wymienić? – Stropowe? To by sporo kosztowało, ale chyba nie głupi pomysł. Dob­ra. Wymienimy. – Dwadzieścia tysięcy starczy? – I, za dwadzieścia tysięcy, to ja bym pięć takich chałup kupił. Daj pięć, resztę oddam najwyżej. Paweł odliczył pięćdziesiąt banknotów i wsiadł do samochodu. – Na przyszły tydzień będzie zrobione – zapewnił go Jakub. – Zdążysz? – Pewnie..Zagonię do roboty kilku takich nierobów. Biznesmenowi nie spodoba! się jego uśmiech, ale nie zastanawiał się nad tym. Wcisnął pedał gazu i samochód drąc kołami łany lebiody i ostu odjechał. – No to do dzieła – powiedział Jakub. I zarechotał obłędnie. Szykowała się zabawa. II Ostatnio nic się jakoś nie działo.Gliniarze przychodzili na posteru­nek, odsiedzieli swoje osiem godzin i szli do domu. Gminę ogarnęła je­sienna melancholia i nawet czołowi rozrabiacy tacy jak Wędrowycz, Paczenko, Korczaszko czy Bardak siedzieli dziwnie cicho. Nawet donosy ziały nudą. Posterunkowy Birski siedział W swoim gabinecie opierając nogi o politurowany blat biurka. – Chyba zaczyna się martwy sezon – powiedział w zadumie. Pociągnął ostrożnie łyk świeżo zaparzonej kawy. Jego wyczulone na niebezpieczeństwa policyjne podniebienie wyczuło ślad jakiegoś obcego posmaku. – Rowicki! – wrzasnął. Rowicki wszedł do gabinetu i zasalutował. – Obywatel kapitan mnie wzywał? – Tak. Co to za kawa? – Chodziła taka dziewuszka i rozdawała z koszyczka. Powiedziała, że to promocja. – Promocja – wycedził kapitan. – A może ona chciała nas otruć? – Co pan. Przecież ja piłem już rano i nic. – Czymś to zajeżdża. Jakby ziołami. – Możemy sprawdzić… Rowicki przyniósł paczkę i wysypał jej zawartość na blat przed kapitanem. W brązowym pyle poniewierały się pokruszone kawałki jakiegoś zielska. – Widzisz? – Przepraszam kapitanie. – Z pudełka odciski palców tej dziewczyny. Portret pamięciowy wy­konać. Zielsko do laboratorium. – Tak jest! – wrzasnął Rowicki ucieszony z takiego obrotu sprawy. Wreszcie coś do roboty. W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe. W progu stanął Jakub Wędrowycz. Dziwnie się jakoś uśmiechał. Birski popatrzył na niego uważnie i nagle uświadomił sobie, że to na pewno on zatruł kawę. – Czego sobie..? – zagadnął, nadając swojemu głosowi wyjątkowo pas­kudne brzmienie. Jakub popatrzył mu prosto w oczy. Posterunkowym wstrząsnęło coś na kształt uderzenia prądem. – Pan – podpowiedział Jakub. Birski poczuł dziwny zamęt w głowie. To pewnie ta kawa – pomyślał. A potem posłusznie powtórzył: – Czego pan sobie życzył Natychmiast stwierdził, że jego pytanie nadal jest ordynarne i nie li­cuje z powagą gościa. Uśmiechnął się z przymusem. – Czym możemy służyć? – zapytał. Głos Jakuba wyjaśnił wszystkie zaszłości. – Zdejmijcie mundury, żeby się nie pobrudziły. – Rzucił im pod nogi dwa komplety ubrań roboczych. – I gońcie do ratusza. Gliniarze przebierali się jak roboty. Jakub uśmiechnął się. Wycho­dząc z gabinetu posterunkowego, natknął się na sekretarkę. – Odbieraj telefony i zapisuj kto czego chciał – powiedział. – Jak się pojawi zmiana, to przyślij ich do ratusza. Tylko nie zapomnij nalać im termosu kawy na drogę. Dzień taki chłodny… Pokiwała głową. Po południu na budowę dotarły posiłki w postaci trzech funkcjonariuszy. Dwaj byli odurzeni spreparowaną kawą, trzeci niestety nie. Tego Jakub nie przewidział. – Zmieniać mundury na drelichy i do roboty – zakomenderował. – Widzicie przecież, że kumple ledwo łażą. Dwaj nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać i posłusznie zaczęli się przebierać. Trzeci patrzył na to zdumiony. – Co wam się stało? – zapytał. Jakub zaszedł go od tyłu i puknął cegłą w głowę. Nieprzytomnemu wiat nieco mikstury do gardła i ocucił wiadrem wody. Gdy gliniarz oc­knął się, stwierdził, że ma na sobie robocze ubranie. – Co się dzieje? – zapytał. – Wstawaj bumelancie – powiedział Jakub wesoło. – Kumple harują, a ty się wylegujesz. Idź mieszać zaprawę. Gliniarz pomyślał, że faktycznie trzeba pomóc, i posłusznie zabrał się do pracy. Jakub popatrzył jeszcze przez chwilę, jak im to sprawnie idzie, po czym wsiadł w radiowóz i pojechał na posterunek. Wyminął panienkę, wszedł do gabinetu posterunkowego. Przebrał się w mundur i wrócił do sali ogólnej. – Były telefony? – zapytał. – Tak. Dzwonili z Kolonii Partyzantów, jakaś rozróba. – Dawno? – Dopiero co. – Proszę zaparzyć termos kawy. Gdzie są kajdanki? – W sejfie. Jakub stanął przed stalową skrzynią i zamyślił się na chwilę. Przyło­żył do stalowych drzwi ucho i pokręcił przez chwilę pokrętłami. Dawno nie obrabiał banków, ale jeszcze umiał. Otworzył drzwi zabrał- sześć par, wsiadł w samochód i pojechał. Rozróba była na całego. Sześciu młodzień­ców pijanych w sztok okładało się pięściami przy wtórze wyjątkowo nie­cenzuralnych wrzasków. Jakub nie patyczkował się. Rzucił między nich granat z gazem obezwładniającym, skuł kajdankami i zawiózł na komen­dę. Wywalił ich na stos w głównej sali. Kawa właśnie się zaparzyła. – Macie tu lejek? – zagadnął dziewczynę. – Tak. W kuchni na suszarce – wyjaśniła ochoczo. Wlał każdemu w gardło tak po pół szklanki. – I co, szmaciarze? – zagadnął. – Popracujecie tydzień, to wam durne pomysły z pustych łbów wyparują. W czasie gdy gliniarze odsypiali, żuliki pracowali aż milo. Do środy budynek został całkowicie wyremontowany. Nowe tynki lśniły bielą. Bel­ki i deski podłogi na piętrze zostały wymienione. Piece przemurowano. Jakub ustawił swoich robotników rzędem. – To się nigdy nie wydarzyło – powiedział z naciskiem. – A teraz spieprzać. III Paweł Skorliński siedział sobie wygodnie na ladzie. Stos spodni dżin­sowych pospinanych drutem w paczki po sto sztuk piętrzył się pod ścia­ną. Próbki towaru leżały obok niego. Skorliński popijał sobie coca-colę z glinianego kubka i rozmyślał. – Przejścia graniczne to filary kapitalizmu – powiedział wreszcie z na­maszczeniem. Przez drzwi wszedł Jakub Wędrowycz. – Jak leci? – zagadnął, – Nieźle. Całkiem nieźle – powiedział biznesmen. – A co u ciebie? – Wpadłem na taki mały pomysł – powiedział Jakub. – Nie sądzisz, że powinieneś się ubezpieczyć? – Zostałeś agentem ubezpieczeniowym? – zaciekawił się Skorliński. Widział w życiu tyle dziwnych rzeczy, że nawet w coś takiego był w sta­nie uwierzyć. – Tak jakby – uśmiechnął się Jakub. – Chyba trochę źle trafiłeś. Jestem już ubezpieczony. W Warcie i PZU. Wargi Jakuba wykrzywiły się z pogardą. – A co oni mogą? – A ty, kogo reprezentujesz? – zaciekawił się biznesmen. Jakub przysiadł koło niego i wyciągnął z kieszeni złożoną starannie kartkę papieru. – A o! – podał ją kumplowi. – Ostateczna polisa na życie – przeczytał Skorliński. – Co to takiego? – A to ja rysowałem – powiedział Jakub. – Ładne? – Śliczne. Dobra, ile chcesz za to ubezpieczenie? – Daj mi parę portek i styknie – Jakub uśmiechnął się promiennie. Skorliński też się uśmiechnął i podał mu granatowe dżinsy. Jakub przy­łożył je i sprawdził, czy nogawki mają odpowiednią długość. – Fajne – powiedział. – Słuchaj, muszę już lecieć. Schowaj polisę. i uważaj na siebie. Jak się robi interesy z rusami, to czasami może się noga podwinąć. – Spokojna marchewka – uśmiechnął się biznesmen. Sięgnął ręką za ladę i wyciągnął ze stojącego tam akwarium metrowe­go pytonka. – To jest Ciapuś – powiedział. – Fajne – ucieszył się Jakub. – To się je? – Nie, chociaż podobno smaczne. To zamiast pieska. – A rozumiem. Zeskoczył z lady. Zwinął spodnie w rulon i umieścił troskliwie pod pachą. Po chwili zniknął. IV – Chyba sobie poszli – pomyślał Skorliński. Leżał za ladą i czekał z rewolwerem w dłoni. Ścianę nad jego gło­wą ozdabiał rząd dziur po kulach. Trzej ukraińscy mafioso z kałasznikowami musieli już zwiać. Jak się robi strzelaninę w środku mias­ta, to trzeba się szybko ulatniać. Poprawił uchwyt palców na kolbie. Zdziwiło go nieco, że aż tak się poci. Ostatecznie bywał już w gor­szych opałach. – Poszli – zdecydował. Ostrożnie wychylił głowę zza lady. Oczy zdążyły uchwycić widok fa­ceta z kałasznikowem. Poczuł uderzenie w czoło. Jego uszy przekazały jeszcze paskudny odgłos, gdy pocisk przebijał mu czaszkę. – A więc tak to wygląda – zdążył pomyśleć. A potem wszystko ogarnęła ciemność. V Prowizoryczna kostnica urządzona była w piwnicy gminnego ośrodka zdrowia w Wojsławicach. Zbigniew Podpałko podniósł się znad stołu. Był bardzo blady. – Tak, to mój wspólnik – powiedział wreszcie. – Kto go? – Jeszcze nie wiemy, ale pracujemy nad tym – powiedział Birski. -Chyba może pan zabrać ciało. Jeśli kogoś znajdziemy, to powiadomimy pana. – Dobrze zajmę się pogrzebem – powiedział biznesmen. – Chyba w Warszawie na Powązkach. – Chce go pan wieźć taki kawał samochodem? – Był moim przyjacielem. Jestem mu to winny. – Mamy na posterunku trumnę – powiedział Rowicki. – Zabraliśmy kiedyś na zabawie w remizie. – Skoczę po nią? Birski przyzwalająco machnął ręką. Pół godziny później Podpał­ko jechał już samochodem w stronę Warszawy. Gdzieś na wysokości Starego Majdanu drogę zabiegł mu malowniczo obdarty typ w no­wiutkich spodniach. Zamachał rękami jak wiatrak. Biznesmen zatrzymał samochód. Potrzebował towarzystwa. Cholernie potrze­bował. – Dokąd podrzucić dziadku? – zagadnął, otwierając drzwi. – Na Stary Majdan – wyjaśnił domniemany autostopowicz. – Gdzie to jest? – Tam – dłoń machnęła w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. – Trochę mi nie po drodze, ale podrzucę – powiedział Podpałko. Zawsze miał miękkie serce. – Ty nie rozumiesz – powiedział Jakub. – Wiem, kim jesteś. Po samo­chodzie poznałem. Wiem, co masz tam z tyłu. Sięgnął za pazuchę i wydobył Ciapusia. – Byliśmy kumplami, a zresztą on ma polisę na życie. Biznesmen nic nie zrozumiał z tej przemowy, ale pomógł gościo­wi wsiąść. Pojechali na Stary Majdan. Walące się budynki gospodar­cze sprawiały przygnębiające wrażenie. Po niebie przesuwał się wał ciemnych, burzowych chmur. Jakub wysiadł z szoferki i pociągnął boczne drzwi. Drzwi odjechały na bok. Wędrowycz szarpnął trumnę i wywlókł ją z wozu. Odwalił kopem wieko. Zbigniew usiłował zapro­testować, ale jeden rzut oka na szaloną twarz egzorcysty amatora zniechęcił go do jakichkolwiek komentarzy. Plastikowy worek ustąpił od jednego pociągnięcia nożem. Zbigniew zamknął oczy. Jego wspólnik wyglądał tragicznie. Dziura wlotowa w czo­le była jeszcze w sumie mała. Dziura wylotowa na potylicy… – Pomóż – warknął Wędrowycz. Przenieśli wspólnym wysiłkiem zwłoki do walącej się szopy. Błysnęło, a po chwili dobiegł ich grzmot. VI Paweł Skorliński otworzył oczy. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje, w następnych chwilach też się tego nie dowiedział. Leżał na stole, pod wybrzuszonymi nieco deskami jakiegoś sufitu. Przechylił gło­wę w prawo i zobaczył szafę wypełnioną dziesiątkami butelek. We flasz­kach leniwie fermentowały jakieś dziwnie substancje. Ciągnęły się od nich szklane rurki. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś zrobił sobie labora­torium z wygrzebanych ze śmietnika surowców i tak też było w rzeczy­wistości. Obrócił głowę w drugą stronę i zobaczył siedzącego na zwich­rowanym krześle Jakuba Wędrowycza. – No i jak? – zagadnął egzorcysta. – W porządku – wychrypiał biznesmen. Nagle przypomniał sobie strzelaninę. Odruchowo dotknął dłonią czo­ła. Nie było w nim dziury, ale też nie wszystko z nim było w porządku. Pod palcami wyczuł coś dziwnego. Usiadł i powiódł wzrokiem po po­mieszczeniu. W ciemnym kącie stała trumna. Wyglądała na świeżo wy­kopaną, jej wieko oklejały jeszcze drobiny gliny. Obok leżała wiertarka z zamontowaną niewielką piłą tarczową. Piła była umazana czymś czer­wonym, może nawet krwią. Jakub podał mu spore lustro. Lustro było zmatowiałe, ale biznesmen spostrzegł, że ma pośrodku czoła wszytą łatę ze skóry odrobinę innej karnacji. Szwy wyglądały pas­kudnie, zupełnie jak te, którymi Wędrowycz pocerował swoją koszulę. Jakub nie umiał szyć. – Warunki zawarte w polisie zostały z mojej strony wypełnione – za­gdakał Jakub. – Jeśli chcesz przedłużyć ubezpieczenie, to musisz załat­wić mi skórzaną kurtkę. Zdziwił się. Koło drzwi siedział jego wspólnik od hurtowni – Zbigniew. Podpałko był blady jak ściana i miał zasikane spodnie. – Co się stało? – zagadnął go Skorliński. Zbigniew zawył i wyczołgał się gdzieś na zewnątrz. – Co z nim? – zapytał Paweł Jakuba. – Chyba będziesz musiał poszukać sobie nowego wspólnika – powiedział Jakub beztrosko. – Ten wyglądał całkiem nieźle, ale nerwy miał za słabe. – Nowego wspólnika? Jakub uderzył się kciukiem w dumnie wypiętą do przodu pierś. – Ach tak… Skorliński zeskoczył ze stołu. Jego bosa stopa nadepnęła na coś dziw­nego. – Nie depcz podręcznika! – wrzasnął na niego Wędrowycz. Skorliński popatrzył odruchowo. Stal na leżącej, grzbietem do góry, otwartej książce. Spod bosej stopy wystawał kawałek tytułu: „…enstein” Ach, to pewnie o fizykach – pomyślał.

 

Przyjąć z http://wojslawice.fm.interia.pl/


Categorised as: Historie w PL


Comments are closed.