Andrzej Pilipiuk – Przeciw Pierwszemu Przykazaniu
Andrzej Pilipiuk – Przeciw Pierwszemu Przykazaniu
Gospodyni wyglądała dziwnie. Miała około sześćdziesiątki, była w wieku, w którym czas zaczyna już zacierać defekty oblicza, ale patrząc na nią, nie można było się oprzeć paskudnemu wrażeniu, że ma się przed sobą starą wyleniała gorylicę. Miała wystające kości policzkowe, silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe, czoło jej nachylało się pod dziwnym kątem i prawie nie miała brody. – Znaczy tu będzie ksiądz teraz mieszkał – powiedziała, otwierając drzwi pokoju. Mówiła niewyraźnie, jakby przez nos a, w jej głosie drgały dziwne nuty. Ksiądz Paweł Markowski wszedł do pomieszczenia i ciekawie się rozejrzał. Pokój był dziwnie umeblowany. Prycza z nie heblowanych desek nakryta siennikiem, uszytym chyba ze starych worków, prosty stół do pracy wykonany z grubej płyty paździerzowej opartej na solidnych nogach zespawanych ze starych rur wodociągowych, w kącie sekretarzyk z wstawionymi grubymi tomikami oprawionymi w skórę. Jedynym niecodziennym elementem był stojący na stoliku pod oknem komputer. Kable walały się po podłodze. Jego poprzednik pozostawił po sobie sterty papierów. Luźne kartki zapisane maczkiem piętrzyły się równym stosikiem w kącie. Na stole leżały odbitki ksero, było ich bardzo dużo, co najmniej dwie ryzy. Na ścianie pysznił się potężny Krzyż z przytwierdzoną do niego figurą wykonaną z czarnego dębu. Ksiądz odwrócił się do gospodyni z uśmiechem. – Co to za papiery? – A ja tam nie wiem – powiedziała. – Spalić by to wszystko, z tej pisaniny nigdy nic dobrego nie wynika. Ja jak poczytam gazetę, to potem głowa boli. Na kolację, co będzie jadł? – Cokolwiek – wzruszył ramionami. Poczłapała sobie gdzieś w głąb domu. Ksiądz poczuł nieoczekiwaną ulgę. Jak gdyby pozbył się ciężaru. Odwrócił się i podszedł do łóżka. Położył na nim swoją walizkę. Wyjrzał przez okno. Okno wychodziło na łąki, miał stąd ładny widok. Za łąkami były niewielkie pagórki, nad horyzontu. Chwycił dłońmi krawędź łóżka i wykonał kilka pompek. Krew żywiej zaczęła mu krążyć w żyłach. Splótł palce, a potem wykręcił ręce dłońmi na zewnątrz. Zrobił jeszcze kilka wymachów ramionami, a potem podszedł do komputera i włączył go. Wejście do systemu zabezpieczone było hasłem. To go odrobinę zaskoczyło. – Ano nic, pobawimy się przy okazji – mruknął do siebie. Zamknął pokój na zamek „gerda” i wyszedł przed plebanię. Jego oczom ukazał się kościół. Nieduża ładna barokowa świątynia obsadzona wokoło starymi lipami. Uśmiechnął się i ruszył w jej stronę. Z bliska spostrzegł dość świeże paskudne pęknięcia muru. To go zaniepokoiło. Drzwi zamknięte były na głucho. Miał w kieszeni klucz. Włożył go w zamek i przekręcił. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i ksiądz wszedł do kruchty. Posadzka zrobiona z kamienia nie pasowała mu do tego wnętrza. Spodziewał się, że będzie wyślizgana nogami wiernych i gładka jak lustro, ona tymczasem była dość chropowata. Była nowa. Pchnął drzwi prowadzące w głąb świątyni. Uchyliły się ze skrzypnięciem. Zaraz na progu w podłogę wpuszczono epitafium. Zatrzymał się porażony. Tablica, wykonana ze zwykłego, szarego żyłkowanego kamienia, teoretycznie powinna być już od dawna nieczytelna. Tymczasem, jeśli wierzyć dacie na niej wyrytej, leżała tu od trzystu lat, a wyglądała jak położona dopiero wczoraj. Litery miały ostre krawędzie. Wszystkie szczegóły herbów były wyraźnie widoczne. Ruszył naprzód. Wspiął się po schodkach do prezbiterium i minął ołtarz. Za ołtarzem znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne prowadziły do zakrystii, drugie kryły schodki w dół do podziemi. Spokojnie przekręcił klucz w zamku. Z otworu powiało wilgocią i stęchlizną. Wymacał na ścianie kontakt, a gdy go przekręcił, zachęcająco zapalił się rząd żarówek. Ruszył po schodach. Było tu czysto i sucho. Ściany pobielono przed kilku laty, ale już szpeciły je zacieki. Koło kabla powiewało kilka nitek pajęczyny. Schodził coraz niżej. Schodki, aż wreszcie znalazł się w kryptach. Pomieszczenie było niskie, domyślił się, że podczas jakiejś większej powodzi musiała wedrzeć się tutaj woda, a potem nie usunięto błota. Potężne, ważące wiele setek kilogramów, sarkofagi z marmuru stały w długim posępnym szeregu. W ostrym świetle żarówek lśniły złocone napisy na kamiennych pokrywach. Kruszewscy herbu Habdank. Litery oznaczające długość ich życia zacierały się gdzieniegdzie. Pierwsze sarkofagi wstawiono tu w szesnastym wieku. Widocznie kościół był przebudowywany, ale krypta nie została naruszona. Sarkofagi były różne. Dwa lub trzy musiały zawierać po dwie trumny. Gdy starł dłonią kurz z inskrypcji, przekonał się, że tak też było w rzeczywistości. Kilka zupełnie malutkich kryło w sobie zwłoki dzieci. Przechodząc do drugiej sali pochylił głowę. Tu nie było sarkofagów, to znaczy było ich klika, ale dostrzegł je dopiero po chwili. Podłogę pokrywało błoto. Woda ściekała po ścianach. Pod ścianą stały trumny. Było ich kilkanaście. Zwalone jedna na drugą, popękały, odsłaniając swoją zawartość. Białe i żółte kości, resztki ubrań i wyściółki. Majestat śmierci w całej okazałości. Te najniżej przegniły i pokryły się kożuchem białej pleśni. Odwrócił się tknięty lękiem. Obok w karnym szeregu stały trumny znaczniejszych obywateli miasteczka. Nie było na nich żadnych napisów, mógł tylko się domyślać, kto może w nich spoczywać. Opuścił krypty z ulgą. Zamknął drzwi, a potem zamknął kościół. Wrócił do plebanii. Zdjął sutannę i ubrał się w cywilną szarą kurtkę z szorstkiego płótna i dżinsowe spodnie. Tylko koloratka pod szyją wskazywała na jego przynależność do stanu duchownego. Z sieni wyciągnął rower – rozklekotaną „Ukrainę”. Podpompował koła i pojechał na przejażdżkę po okolicy. Rower chodził ciężko, ale niebawem wyjechał poza wieś i wspiął się na wzgórze. Niedaleko od szosy leżał cmentarz. Zsiadł z roweru i prowadząc go, wszedł przez uchyloną żelazną bramę. To, co zastał na cmentarzu, zaskoczyło go. Jedynie nieliczne grobowce były jako tako zadbane. Miejsca pochówków większości mieszkańców okolicy zaznaczały jedynie kopczyki ziemi, zarośnięte trawą z powbijanymi krzywymi drewnianymi krzyżami. Usiadł na rozklekotanej ławce i ścisnął głowę dłońmi. Coś mu się tu nie zgadzało. Cmentarz nie był podobny do żadnego z tych, które widział poprzednio. Podniósł głowę i spostrzegł przed sobą świeży kopczyk ziemi. Poszedł do niego i przyjrzał się tabliczce przybitej jednym gwoździem do drewna. Jego poprzednik, rezydent tej parafii. Zmarł w wieku dwudziestu sześciu lat. Jego nazwisko nic mu nie mówiło, choć znał je z listu biskupa z poleceniem objęcia tej parafii. Poniżej tabliczki ktoś zardzewiałą pinezką przypiął kawałek papieru: Do Wynajęcia. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju. Jakub Wędrowycz Poniżej był adres. Adres nic proboszczowi nie mówił. Poskrobał się po głowie, po czym zdjął kartkę z krzyża i zajrzał na jej drugą stronę. Straszliwymi kulfonami naniesiono krótką, a treściwą informację: Do aktualnego proboszcza. Jego zabili. Sprawdź w teczkach. Tam znajdziesz odpowiedź. Poskrobał się w głowę. Schował kartkę do kieszeni. Wkrótce wrócił na plebanię. Gospodyni przedstawiła mu kościelnego. Był to wyjątkowo ponury typ z mordą zawodowego mordercy. Jego rysy przypominały rysy gospodyni do tego stopnia, że wydawali się być rodzeństwem. Rozmowa była krótka i ponura. Kościelny stwierdził, że pęknięcia murów są stare i nic się nie dzieje. Pomysł wykopania studni dla odwodnienia krypt skwitował bezczelnym uśmieszkiem i oświadczył, że płacą mu tylko tyle, żeby nie zdechł, więc on sobie nie będzie dokładał obowiązków. Ksiądz wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i zasłonił okno. Zapalił światło i odsunął łóżko. Kawałek podłogi pod łóżkiem dał się bez większego wysiłku wyjąć. Duchowny odsłonił masywne drzwiczki dużego sejfu wpuszczone w podłogę. Znał kod. Po chwili drzwiczki ustąpiły. Pochylił się nad ciemnym wnętrzem skrzyni. Znajdowały się w niej tekturowe teczki. Było ich około setki. Wyjmował je i układał obok na podłodze. Pod teczkami było jeszcze metalowe pudło zawierające dokumenty związane z ustanowieniem parafii oraz spory woreczek z czymś ciężkim. Wysypał jego zawartość na podłogę. Plastikowe woreczki wypełnione były złotem. Sztabki i monety. Woreczki miały metryczki wypełnione zgodnie z wytycznymi, których i on się uczył. Rezerwa na wypadek wojny, rezerwa na sieroty w wypadku wojny, bieżąca działalność misyjna, świętopietrze, podatki dla kurii. W niedużym czarnym zeszyciku zapisano starannie każdą pozycję. Musiał to przeliczyć. W jakiejś wolnej chwili. Wsypał złoto z powrotem do woreczka i umieścił go ponownie w sejfie. W oddzielnej teczce ze skóry znajdowała się cienka paczka kanadyjskich dolarów. Wrzucił ją do sejfu, po czym zabrał się do teczek. Jego poprzednik bardzo starannie prowadził ewidencję. Teczki opatrzone były napisami zrobionymi kopiowym ołówkiem. Ród wymarł. Ród przeniósł się do… – tu następowała nazwa parafii. Rodziny, których członkowie wstąpili do Świadków Jehowy, także były zaznaczone za pomocą namazanych na teczkach niebieskich trójkątów. Na szczęście w tej parafii tej zarazy nie było dużo. Na jednej teczce odkrył znak cyrkla i kątownika. Ktoś z nich wstąpił do masonów. Gdzieniegdzie widniały czerwone gwiazdki, ci mieli sympatie lewicowe. Na kilku widniały sierpy i młoty. Członkowie gminnej organizacji PZPR. Niemal wszystkie teczki oznaczone zostały ponadto dziwnym rysunkiem czymś w rodzaju litery n i przekreśloną rzymską jedynką. O ile wszystkie poprzednie symbole były mu znane (był to zwykły wyuczony w seminarium kod do oznaczania teczek), o tyle te były wyraźnie produktem umysłu jego poprzednika. Poskrobał się po głowie, po czym rozsznurował jedną z nich. Zawartość teczki była zwyczajna do znudzenia. Drzewo genealogiczne rodziny, karty ewidencyjne wszystkich jej członków, także wypełnione szyfrem. W kartach było wszystko. Data pierwszych komunii, późniejsza częstotliwość przystępowania do sakramentów, wreszcie data śmierci i liczba mszy odprawionych za pokój duszy zmarłego. Tego ostatniego nie było. Zaraz za datą pogrzebu naniesiono za pomocą czerwonej kredki inną datę. Czerwona data zaopatrzona była w mały czerwony znak zapytania. Zdziwił się nieco. Z sejfu wygrzebał księgę przychodu i rozchodu parafii. Zagłębił się w lekturze. Wpływy z niedzielnej tacy były minimalne. Ślubów najwyraźniej prawie wcale nie udzielano. Większość ludzi została pochowana bez udziału księdza. – Co to może być? – zdziwił się. Mszy za zmarłych prawie nie odprawiano. Czytał księgę coraz bardziej zdumiony. Parafia musiała stać cały czas na krawędzi bankructwa. Jedyny poważniejszy dochód pochodził ze sprzedaży sprowadzonych bezcłowe samochodów. Uzyskane fundusze poszły na remont dachu kościoła, opłacenie organisty, kościelnego i na KUL. Zgromadzenie tej odrobiny złota zakrawało w tych warunkach na cud. Raz jeszcze wyjął zeszycik załączony do rezerwy. Przekartkował go. Większość monet trafiła do worka jeszcze przed pierwszą wojną światową. Najnowszym wpisem były cztery sztabki po dziesięć gram. Zestawienie dat pozwoliło ustalić, że zakupiono je z pieniędzy za sprzedane samochody. Przejrzał jeszcze kilka teczek, ale nie wyjaśnił zagadki. Schował je i zamknął sejf. Siadł na chwilę na łóżku i oparł się o ścianę. Nagle poczuł chłód. Skąd ten tajemniczy Jakub Wędrowycz wiedział o teczkach? Przecież nikt nie wiedział. Z wyjątkiem proboszczów. Ewidencję wiernych ściśle ukrywano przed maluczkimi. Podszedł do komputera i włączył go. System zapytał go o hasło. Na początek sprawdził, czy nie jest zapisane cieniutkim ołówkiem na obudowie lub odwrotnej stronie klawiatury. Nie było go tam. Spróbował z imieniem zmarłego. Potem wpisał nazwę parafii. System odrzucał jego próby. Wpisał imiona świętych, których obrazy wisiały w kościele. Nadal nic. Wreszcie w desperacji wpisał imiona kilku upadłych aniołów i wybitnych działaczy partyjnych. To także nie pomogło. Wyjął ze swojej walizki dyskietkę systemową i zresetował komputer. Tym razem powiodło mu się lepiej. Wszedł do systemu i wyświetliła się lista plików. Jego poprzednik odwalił tu mrówczą pracę, wpisując w pamięć maszyny zawartość kronik i ksiąg parafialnych. Zapewne tych, które leżały wszędzie wokoło. Westchnął i postanowił wejść w pierwszy z brzegu plik. System zapytał go ponownie o hasło, a potem maszyna zrobiła automatyczny reset. Duchowny poczuł zmęczenie. Otarł czoło. Wyłączył złośliwą maszynę. Poskładał trochę papiery, tworząc z nich jeden wielki stos. Wreszcie położył się na łóżku. Usłyszał podejrzany szelest spod poduszki. Sięgnął ręką i wyciągnął zeszyt obłożony w ceratę. Otworzył go. Na pierwszej stronie widniał napis: Sprawy do Załatwienia. Zaczął go kartkować machinalnie. Zaraz na początku wspomniano o dachu kościoła. Jako sposób finansowania remontu wpisano „samochody”. Domyślił się, o co chodziło. Strona została skreślona na czerwono i nosiła adnotację „Załatwiono”. Na następnej była wymiana instalacji elektrycznej w kościele i na plebani. To także zostało sfinansowane z pieniędzy za czyjś pogrzeb i pieniędzy zaoszczędzonych na zakupie węgla na zimę. Na następnej było coś o wielodzietnej rodzinie, której dwie latorośle wybierały się do liceum. W rubryce sposób finansowania wpisano „Różańce”. Podobna adnotacja znajdowała się kawałek dalej, w miejscu gdzie proboszcz zanotował konieczność wzmocnienia pękniętego fundamentu koło kaplicy. – Co też mogą oznaczać te różańce? – zdziwił się ksiądz Markowski. – Podatek od kółek żywego różańca? Wyszedł z pokoju i odszukał gospodynię. – Ile mamy węgla na zimę? – zapytał. – A tam taki wągil. Musi co z pół metra. Ni jak nie starczy. Zapisał sobie w zeszycie, że musi kupić węgla. Jak się okazało, wymiany wymagała także kanalizacja. Pomyślał, że warto by założyć francuskie szambo biologiczne. Ostatecznie Kościół powinien poza wartościami duchowymi siać także ziarna postępu cywilizacyjnego. Zanotował sobie to na następnej stronie i wyszło mu, że deficyt sięga już ponad czterech tysięcy złotych. Czterdzieści tac, albo i lepiej. Westchnął ciężko. Może kuria udzieliłaby mu kredytu, albo wręcz dofinansowania? Chciał napisać list w tej sprawie, ale komputer był nieczynny. Zablokowany. Siadł i napisał list ręcznie. Poprosił o dofinansowanie lub przysłanie przynajmniej węgla, gdyby udało się go gdzieś taniej kupić. Ponadto poprosił o przysłanie informatyka, żeby odblokował komputer. Kolację zjadł skromną. Gospodyni najwyraźniej nie umiała gotować. Chleb był nieco zatęchły, a wędliny z pewnością pamiętały czasy jego poprzednika. Pod koniec posiłku zmusił się do jedzenia jedynie wysiłkiem woli. Powtarzał w myślach starą mądrą sentencję: Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niż miałyby się zmarnować dary „Boże”. Po kolacji położył się spać. Czuł się zmęczony. Obudziło go w środku nocy walenie do okna. Zerwał się z łóżka i otworzył okno. Za oknem stał jakiś malowniczo obdarty typ w czarnej kurtce mundurowej SS i rudej papasze na głowie. – No o co chodzi? – zapytał rozespany. – Mój przyjaciel umiera. Potrzebuje księdza. Mam motor – wyrzucił z siebie dziwny gość. – Minutę! Wciągnął na siebie sutannę i porwał małą walizeczkę zawierającą potrzebne przybory. Zatrzasnął drzwi i wybiegł przed plebanię. Dziwny przybysz siedział na równie jak on starym i zdewastowanym motorze. – Proszę siadać do przyczepki – polecił. Ksiądz zdążył się ulokować i motor ruszył z rykiem silnika. – Tam jest kask – powiedział. – A pan? – Mi nie trzeba. Ksiądz wymacał coś kulistego i ku swojemu zdumieniu wydobył z przyczepki kask strażacki. Założył go na głowę. Motor nabierał szybkości. – Kim pan jest? – Wołają mnie Jakub Wędrowycz. – Znalazłem kartkę od pana. – Później. – Głos jego dziwnego towarzysza utonął w ryku torturowanego silnika. Motor pędził bezdrożami, przeskakując rowy i miedze. Przez chwilę gdy pędzili po jakiejś szosie, reflektory nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu oświetliły twarz Wędrowycza. Na obliczu tym malowało się szaleństwo i ekstaza. Jakub dodał gazu. Motor pędził teraz z szybkością tak oszałamiającą, że księdzu wydawało się, że w ogóle nie dotyka ziemi. Wreszcie zaparkowali gwałtownie przed walącą się chałupą stojącą wysoko na wzgórzach. Jakub zeskoczył na ziemię. W drzwiach stanęło kilka osób. Ksiądz przestraszył się. Wyglądali strasznie. Ubrani w byle co, przygarbieni, ich twarze nosiły piętno grzechu. Nigdy nie przypuszczał, że to może być aż tak widoczne. Pewnie była to cecha charakterystyczna okolicznej ludności, ale wszyscy mieli trochę małpie rysy. – Czego? – zapytał najstarszy z nich, spluwając Jakubowi pod nogi. – Przywiozłem księdza do Mychajły. Facet splunął ponownie i wykonał wysoce obraźliwy gest. – On tego chce – powiedział Jakub z naciskiem. – Wynoście się – powiedział jeden z młodszych. Jakub wyciągnął zza pasa siekierę, a potem wytrząsnął z rękawa kawał krowiego łańcucha. – Nu co? – zagadnął trzeci z nich. Jego twarz do tego stopnia przypominała mordę małpy, że duchowny zdziwił się, gdy ten przemówił. – Mychajło sobie tego życzy – powiedział Jakub z naciskiem. Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwu. Jeden trzymał w ręce sztachetę. Ze sztachety sterczały dwa gwoździe. – Padnij – powiedział Jakub do księdza. Markowski posłuchał natychmiast. Rozległ się ryk Wędrowycza i łańcuch zatoczył w powietrzu krąg. W kiepskim świetle padającym z zawieszonej nad drzwiami żarówki zalśnił jak błyskawica. Ksiądz Paweł podniósł, się. Trzej przeciwnicy leżeli na ziemi. Jeden trzymał się dłonią za twarz i skowyczał. Drugi leżał kawałek dalej z własną sztachetą wbitą w bebechy, ale wyglądało na to, że niespecjalnie głęboko. Trzeci usiłował właśnie wstać na czworaka. Jakub kopnął go w twarz kaloszem i wróg opadł na ziemię. Egzorcysta amator podniósł z ziemi siekierę. Podszedł do drzwi. – Lepiej otwórzcie – powiedział. Z wnętrza dobiegł odgłos przesuwania czegoś ciężkiego. Jakub zawył ponownie i zaczął rąbać drzwi. – Czy tak można? – zagadnął ksiądz. – Chyba nas tu nie chcą. – Oni nie, ale umierający tak. Drzwi padły. Za drzwiami stał ciężki kredens. Jakub rąbał z furią i niebawem usunął przeszkodę. Zapalił latarkę i poświecił do środka. Z pokoju na wprost wyjrzał ten najstarszy z dubeltówką w dłoni. Egzorcysta zbił duchownego z nóg. Kula przeleciała im nad głowami. Wyciągnął z kieszeni odrapany rewolwer i oddał kilka strzałów do środka. Dubeltówka odezwała się ponownie. Poderwał się z ziemi i wskoczył do wnętrza. Księdza dobiegły odgłosy gwałtownej bijatyki. Wstał, otrzepał sutannę i zaczął chyłkiem wycofywać się w stronę szosy. Odgłosy bijatyki urwały się. Przez połamane deski przeskoczył Jakub. – Droga wolna – powiedział dumnie. – Chyba… – zaczął Markowski, ale oczy egzorcysty zwęziły się nagle w szparki, a w jego dłoni błysnęła broń. – Do środka – powiedział. Tak jak do konia, łagodnie, ale z naciskiem wykluczającym nieposłuszeństwo. Weszli. Stary leżał pod ścianą i wyglądało na to, że usiłuje dojść do siebie. Potrząsał głową, ale na jego twarzy nie było oznak, że coś to pomaga. Jakub kopnął drzwi. Były zamknięte. Strzelił pod klamkę, a potem kopnął je jeszcze raz. Znaleźli się w pokoju. Przy łóżku, na którym leżał jakiś starzec, stało trzech ponurych facetów. – Spadać – powiedział Jakub. Zamiast zastosować się do jego prośby, skoczyli na niego. Łańcuch uderzył na krzyż. Zostali sprowadzeni do parteru. Resztę załatwił kaloszami. Po chwili przestali zdradzać oznaki życia. Wypchnął ich na korytarz i zamknął drzwi. Następnie przesunął ciężką szafę, a drugą zasłonił okno. Podszedł do leżącego na łóżku. – Mychajło, to ja Jakub. – Jakub, kumplu, myślałem, że już cię nie doczekam. – Przyprowadziłem księdza. – Dziękuję. – Proszę teraz go wyspowiadać – powiedział do duchownego. – A ja popilnuję drzwi. Chory mówił z wysiłkiem, powtarzając kanon spowiedzi. Wreszcie dotarł do części poświęconej grzechom. – Zgrzeszyłem przeciw pierwszemu przykazaniu – powiedział z wysiłkiem. A potem oczy wywróciły mu się do góry i skonał. – Za późno – powiedział egzorcysta i opatrzył swoją wypowiedź przekleństwem. – Nie, chciał się wyspowiadać, będzie mu zaliczone – uspokoił go ksiądz. – Jeśli tam na górze. – Egzorcysta zazezował na sufit. – Jeśli tam go chcieli, to nie mogli poczekać? – Nie nam o tym roztrząsać. – Dobra. Bierzemy ciało i wychodzimy. – Zaraz, po co nam ciało? – Żeby je po chrześćjańsku pochować oczywiście! – A rodzina? – Rzeczywiście. Zapomniałem o tej hołocie, ale jeśli spróbują go zatrzymać, to wystrzelam im dziurki w uszach na kolczyki. – Ale czy oni nie zadbają o pochówek? – O jak cholera. Sam ksiądz widział. – Zaraz. To, że nas nie lubią, o niczym nie świadczy. Egzorcysta podszedł do niego. Stali twarzą w twarz. – Pokój jest zbyt mały i słyszałem, co mówił. Zresztą znałem jego grzechy. – To znaczy? – Oni złamali pierwsze przykazanie. I nie tylko oni. Ale do kościoła go przyniosą. Możemy iść. Duchowny ruszył w stronę drzwi. – Nie tędy. Odsunął szafę blokującą dostęp do okna. Wybił kolbą szybę. – Słuchajcie – powiedział do tych, którzy czaili się w mroku. – Nie ma już powodu, żebyście na nas polowali. Mychajło nie żyje i zdążył się wyspowiadać. Liczę do pięciu, a potem wychodzimy. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu mojego wzroku, umrze. W odpowiedzi nadleciał kamień. Trafił go w twarz, ale on jakby tego nie poczuł. – Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! – policzył głośno, a potem wyjął z kieszeni granat i wyrwawszy zawleczkę, wyrzucił za okno. Wybuch oświetlił walące się zabudowania, a podmuch wybił resztę szyb. Jakub skoczył oknem, a potem pomógł wydostać się duchownemu, który zaplątał się w sutannę. Pod ich nogami leżało coś miękkiego. Chyba ciało. Obiegli budynek dookoła. Motor płonął. – Cholera – zawył Jakub, – Przegięliście pałę. Na ziemię – rozkazał duchownemu. Z przytroczonej do pasa sakwy wydobył kilka lasek dynamitu z lontami. Laski wsadzono fachowo w metalowe rurki. Zapalił pierwszy lont i przez wyłamane drzwi wrzucił ładunek do wnętrza domu. Eksplozja podrzuciła do góry dach i spowodowała popękanie ścian. Kolejną laskę wyekspediował silnym rzutem w stronę stodoły. Złożyła się jak domek z kart. Nadal nikt się nie pojawiał. – Dobra, wynosimy się – rozkazał leżącemu. Ruszyli szybkim krokiem. Przed nimi wyrósł płot od ogrodu. Ustąpił pod ciosem siekiery. Zaraz za płotem stał stary volkswagen „garbus”. Wędrowycz wywalił siekierą szybę, otworzył drzwiczki, rozbił stacyjkę i zwarł na krótko druty. Silnik zagrał. – Proszę wsiadać- zachęcił. – Ale to kradzież. Ja… – Ksiądz nie będzie miał grzechu, bo to pod przymusem. – W ciemności znowu błysnęła odrapana lufa. Ruszyli ze znaczną szybkością przez podwórko. Po drodze Jakub cisnął w otwarte drzwiczki jakiejś szopy trzecią ostatnią laskę dynamitu. Wygasił światła i wyjechał na polną drogę. Szopa przestała istnieć. W oddali widać było błyskające niebiesko światełko. Zbliżało się. – Cholerne gliny – mruknął i dodał gazu. – Mogę uzyskać wyjaśnienia? – zagadnął ostrożnie ksiądz. – A co tu wyjaśniać? – zdziwił się egzorcysta. – Z tą hołotą trzeba na ostro. – Napisał pan, że wszystko jest w teczkach. Co to znaczy? – Pański poprzednik widział za dużo. Zabili go. – O tym słyszałem. Nie udało się ustalić kto. – Jest taka mądra maksyma po łacinie. Nie pamiętam, jak to szło, ale sens jest taki, że ten jest winny, kto odnosi korzyść. Zalał im sadła za skórę. Dlatego musiał zginąć. – A policja? – Ta sama sitwa. Swoich nie ruszą. Gdybym był potrzebny… – Mam adres. – Tam na razie nie będę mieszkał. Z pewnością mnie poznali. Raczej przyczaję się gdzieś na jakiś czas. Gdybym był potrzebny, to proszę zadzwonić do Semena Korczaszki w Wojsławiach. Telefon numer sto dziesięć. Tak jak w tym enerdowskim filmidle o ichnich glinach. Zatrzymał się przed plebanią. – Do zobaczenia. W razie czego, jestem do dyspozycji. – Ale o co tu chodzi? – Wkrótce sam się dowiesz. Silnik ryknął i samochód zniknął w ciemności. – „Gdyby ludzie znali ciężar prawdziwej wiary, byłoby więcej ateistów” – zacytował w zadumie zasłyszane kiedyś zdanie. A potem przypomniał sobie, jak jego dziwny towarzysz rąbał drzwi siekierą po to, aby umierającemu przyjacielowi umożliwić odbycie spowiedzi i poczuł mimowolny szacunek. Sam chyba nie zdobyłby się na taki czyn. Wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i otworzył sejf. Szukał teczki Jakuba Wędrowycza, ale nie znalazł. Dopiero potem przypomniał sobie, że przecież Wojsławice leżą w sąsiedniej parafii. Westchnął sobie jeszcze raz i położył się spać. *** Kurki dziobały okruszki ze śniadania. Ksiądz Markowski patrzył na nie z rozczuleniem. Nocne wypadki zatarły mu się nieco w pamięci. Prawie zdołał sobie wmówić, że to był tylko koszmarny sen. Wieś w dziennym świetle wyglądała uroczo. Typowa ulicówka ciągnąca się kilometrami, leżąca w dolinie. Pola wspinały się na wzgórza, by skryć się w gęstych lasach. Wzdłuż drogi rosły topole. Była jesień. Drogą przejechał ciągnik. Sobota. Jutro odprawi pierwszą mszę. Westchnął z lubością. Już lubił tę wieś. Na podwórko wtoczył się radiowóz. Radiowóz był zniszczony, podwozie trzymało się chyba tylko na warstwie rdzy. Był ubłocony i miał brudne szyby. Zatrzymał się i wysiedli z niego dwaj faceci. Właściwie to nie wyglądali na gliniarzy. Przypominali dwa małpoludy wciśnięte w byle jak wykonane mundury. Byli do siebie podobni jak rodzeni bracia i w pewien sposób przypominali ludzi, z którymi bił się w nocy Jakub. Mieli wyraźne grube wały nadoczodołowe, lekko przypłaszczone nosy, wystające kości policzkowe i cofnięte brody. – Ksiądz Markowski? – upewnił się pierwszy małpolud. – Jestem tu posterunkowy. Wołają mnie Józwa. – Czym mogę służyć, poświęcić posterunek? – My tu nie na głupoty przyszli, tylko zeznania – wyjaśnił drugi pitekantrop. – Widzieli księdza ludzie w nocy, jak się spaliła zagroda Bardaka. – Owszem dziś w nocy spowiadałem umierającego człowieka w jakiejś zagrodzie na wzgórzach. – Nu, a kto tam księdza zawiózł? – Ponieważ nie wolno mi kłamać, zmuszony jestem wykorzystać klauzulę o wolności sumienia i odmawiam dalszych zeznań – oświadczył z godnością. – Że co? – zdziwił się gliniarz. – Znaczy, że nie powie – wyjaśnił mu pierwszy. – Co nie powie? – zdenerwował się drugi, łapiąc za pałkę. – Nu ostaw. – Ostudził go Józwa. – To niedobrze. Trzeba się będzie po księdzu przejechać – powiedział – idziemy. Ale jak dorwiemy transport, to będą bęcki. Urząd celny zawiadomimy, co tu wyrabiacie. Zakichana czarna mafia. Wsiedli do swojego radiowozu i odjechali. Ksiądz wrócił do swojego pokoju i w zadumie zaczął kartkować zeszyt z zapisami machinacji finansowych. Kilkanaście ostatnich kartek było pustych. Niespodziewanie spostrzegł, że są oznaczone w rogu maleńkim znaczkiem przedstawiającym dwójkę z przekreślonym ogonkiem. Szyfr. Coś, co zostało ukryte. Powąchał zeszyt. Leciutki ledwie wyczuwalny zapach cebuli przebił się przez woń starego papieru. Uśmiechnął się lekko. Sok z cebuli. Najprostszy atrament sympatyczny. Poszedł do gospodyni i pożyczył od niej żelazko. Przeprasował starannie kartkę. Linie narysowane sokiem pociemniały szybko. Oddał żelazko i zagłębił się w lekturę. Zapisek opatrzony został datą. Datą sprzed tygodnia. Ten, który go zostawił, miał żyć jeszcze dwa dni. Do mojego ewentualnego następcy. Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Przeanalizowałem wszystkie dostępne dokumenty. Ta parafia to miejsce zesłania dla księży o nieco bardziej liberalnych poglądach. Czas pobytu na tym probostwie wynosi w przybliżeniu około roku. Kończy się zawsze śmiercią. Trzy wyjątki w ciągu ostatnich dwustu lat. Za każdym razem okres przebywania wyniósł wielokrotnie za dużo. Od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Zapewne księża pokumali się z tą hołotą. Kuria położyła krzyżyk na tej ziemi i tych ludziach. Są za słabi, żeby nakazać ich eksterminację, choć to chyba jedyny sposób, żeby pozbyć się tej zarazy. Czuję, jak wokoło mnie zaciska się pętla. Wiem już jak, nie wiem jeszcze, dlaczego przymykają na to oczy. Parafia jest deficytowa. Oni chcą, żeby kościół popadł w ruinę i żeby można go było zamknąć. Tu zachodzi zbieżność interesów kurii i ich. Zawiozłem zdjęcia znajomym archeologom. Oni twierdzą, że to rzadkie nagromadzenie cech recesywnych. To na dobrą sprawę rasowi neandertalczycy. Nie wiem jeszcze, jak to możliwe. Jest ich siedem klanów. Wędrowycz twierdzi, że stary Mychajło Bardak się wyłamuje. Trzeba by z nim pogadać, ale on już nie wychodzi z domu, a wejść do środka, to znaczy narazić się na pewną śmierć. Na tym zapiski urywały się. – Neandertalczycy? – zdziwił się ksiądz. – Oni rzeczywiście tak wyglądali… I znał Wędrowycza. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer domu emerytowanych księży w Lublinie. Poprosił do telefonu ojca Rogowskiego. – Słucham? – rozległ się w słuchawce głos starego spowiednika. – Paweł Markowski się kłania. – Witaj chłopcze. Jakie to problemy zaprzątają twoją głowę? – Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Dostałem właśnie własną parafię… – Gratuluję. Jak ci idzie? – Tu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem co. Cała ta Dębinka… – Zrobili cię proboszczem w Dębince Dworskiej? -Tak. – Co przeskrobałeś? – Więc jest tu coś? – Mało powiedziane. Tam się umiera. Dziwnie szybko. I mało który proboszcz zmarł naturalną śmiercią. Gdy ja studiowałem w seminarium, a było to ponad sześćdziesiąt lat temu, to chodziły słuchy, że to przeklęte miejsce. Ilu miałeś wiernych w niedzielę na mszy? – Jeszcze nie odprawiałem. Dopiero co osiadłem. – Hm. To się zdziwisz. No nie ważne. Musisz uważać na dawnych mieszkańców tej dziury. Na autochtonów. – To są jacyś nowi? – Tak. Przesiedleńcy zza Bugu. Starych rozpoznasz od razu. Tacy mocno małpowaci. Jakby cofnięci w rozwoju. Wielopokoleniowe chroniczne niedożywienie i alkoholizm, jak sądzę. Uszkodzenia genotypu. Siedem albo osiem rozgałęzionych rodzin. Wyjątkowo odporni na Słowo Boże. – Mam jeszcze drugi problem. Grasuje tu niejaki Jakub Wędrowycz… – Racja. Wojsławice blisko. Hy, hy. Stary Jakub. – No właśnie. Kto to jest? – Jakub? Wszechstronny specjalista. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju. To znaczy tak długo, jak długo jest trzeźwy, a raczej nie często mu się to zdarza. Czasami Kościół korzysta po cichu z jego umiejętności. – Na czym one polegają? Co on potrafi? – Jest taki dowcip o wypędzaniu diabla belzebubem. To z grubsza na tym polega. Wydaje się, że ciemne moce nie są w stanie wytrzymać w jego towarzystwie. Dwaj księża, którzy próbowali go spowiadać, doznali szoku. – To brzmi niezbyt zachęcająco. – E, nie jest tak źle. To po prostu obłąkany alkoholik i socjopata. Łamie wszelkie możliwe przepisy z czystej radości, jaką daje mu ich łamanie. Ale swoich nie skrzywdzi. – Swoich? – Jeśli zaproponował ci swoją pomoc, to możesz spać spokojnie. Włos ci z głowy nie spadnie. A jeśli poprosisz go o pomoc, to udzieli. – Hym. Jeszcze jedno pytanie. – Wiem jakie. O co tutaj właściwie chodzi? Ta parafia jest skazana. Istnieje pięćset lat. Niedawno doszli do wniosku, że czas się dopełnił i należy się poddać. – Nie rozumiem. – To wszystko, co mogę ci powiedzieć. W słuchawce rozległ się dźwięk świadczący o przerwaniu połączenia. W zadumie wyłączył telefon. Wrócili gliniarze. Tym razem na dachu radiowozu mieli przymotaną trumnę zbitą byle jak z desek.. Z radiowozu wygramolił się Jóźwa. – Nu ociec, trza go pochować po chrześcijańsku – powiedział bez wstępów. – Wnieście do kościoła – powiedział spokojnie. – Zaraz poszukam katafalku. Msza chyba jutro rano? – Wolimy dziś wieczorem – odezwał się drugi z gliniarzy. Mówił niewyraźnie, jakby dźwięki ludzkiej mowy rodziły mu się głęboko w gardle. – Jutro niedziela. Nie chcemy przeszkadzać. Kiwnął głową. – Ile to będzie kosztowało? – zapytał Jóźwa. Może sprawił to ton jego wypowiedzi, ale ksiądz nieoczekiwanie poczuł dziwną pewność, że jeśli poda sumę zbyt wygórowaną, to zostanie natychmiast zabity tymi owłosionymi łapami. – Nie ma cennika. Płaci się co łaska – powiedział. – Powinny minąć trzy dni… – Mamy akt zgonu – powiedział ten drugi. – Zakopać wieczorkiem i zapomnieć, – Ale to cała ceremonia… – Będziemy wszyscy – przerwał Jóźwa. – Odpowiada na piątą? – Oczywiście. Dwaj gliniarze zarzucili sobie trumnę na ramiona i zanieśli ją do świątyni. Dźwignęli ją bez wysiłku, jak gdyby nic nie ważyła. Pobiegł przodem otworzył drzwi i z piwnicy przyniósł katafalk złożony z kilku części. Zmontował podwyższenie i gliniarze postawili na nim trumnę. Wyszli z kościoła i zaraz za bramą zawyli syreną. Tak jakby zwoływali swoich. Ksiądz oparł głowę o kamienny portal kościoła. – Jestem chyba przewrażliwiony – powiedział sam do siebie. Popatrzył w zadumie na mur budowli. Pęknięcie pod oknem było paskudne. Zagryzł wargi. Fundament osiadał. Trzeba zrobić odkówkę włożyć stalową szynę i zalać cementem, a szczelinę zamurować. Tylko za co? Wszedł do wnętrza i popatrzył w zadumie. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak. Podszedł do jednego z bocznych ołtarzy i przesunął ręką po poczerniałym drewnie. Ołtarz wyglądał na bardzo wiekowy, ale dotyk rozwiewał złudzenia. Drewno było dość nowe. Tandetnie oszlifowane, miało zadziory i pociągnięto je czarną bejcą, a potem nawoskowano. Przyjrzał się gotyckim rzeźbom zdobiącym ołtarze. Nie trzymały zbyt dobrze kanonu. Falsyfikaty. Pod trumnę wsunięto kopertę. Wyciągnął ją i przeliczył zawartość. Średnia miesięczna. Dobre i to. Węgiel na zimę. Ale remont fundamentów trzeba by przeprowadzić, zanim nadejdą mrozy. Warto by ściągnąć inspektora nadzoru budowlanego, żeby określił stopień uszkodzeń. Może wojewódzki konserwator zabytków mógłby pomóc? Westchnął. Zamknął świątynię i wyszedł. Musiał się przygotować. Do piątej wcale nie zostało zbyt wiele czasu. *** Zebrali się chyba w komplecie. Siedzieli w ławkach, jakby kije połknęli. Msza za zmarłego nie interesowała ich. Wykonywali wprawdzie wszystkie konieczne ruchy i odmawiali modlitwy tam, gdzie było trzeba je odmówić, ale Paweł nie mógł pozbyć się wrażenia, że w ich pozie jest fałsz. Tak jakby przyszli, żeby pokazać, jakimi to gorliwymi są katolikami. Patrzył na nich i z każdą chwilą ogarniało go coraz większe zdumienie. Przekleństwo, piętno grzechu, czy co to było, dotknęło ich w różnym stopniu. Obaj gliniarze wydawali się prawie normalni w porównaniu z niektórymi członkami klanu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że oto odkrył zaginione ogniwo. Zwłaszcza trzej młodzieńcy siedzący na samym przodzie wywoływali w nim szok swoim wyglądem. Mieli owłosione łapska wielkie jak łopaty, a z dziurek w spłaszczonych nosach sterczały im kępki czarnego włosia. Wyglądało to ohydnie. Ledwo zdążył zakończyć, już kilka par silnych rąk porwało trumnę i ruszyło do wyjścia. Spieszyło im się jak diabli. Ledwo zdążył zamknąć kościół, kościelny gdzieś zniknął i dogonił ich tuż koło bramy cmentarza. Dół czekał. Może należało by napisać grób, ale to nie był grób. Dziura w ziemi głęboka na dwa metry o nieregularnym kształcie przypominała głodną gardziel. – Hej, hop – zawył stary i cisnęli trumnę w dół. Ksiądz mało nie zemdlał, słysząc, jak zwłoki przemieściły się wewnątrz skrzyni. – No!- przynaglił go ten najstarszy. Zdążył wypowiedzieć sakramentalną formułę o obracaniu się w proch i poświęcić mogiłę, gdy małpowaci porwali za łopaty i zasypali grób. W kopczyk ziemi wbili zbity byle jak z desek krzyż i rozeszli się bez słowa. Ksiądz opadł bezsilnie na kamienny nagrobek obok. Z krzaków wyszedł Jakub Wędrowycz. Stan jego stroju wskazywał na to, że spędził w tych krzakach całą noc. – Nu i jak się podobało? – zapytał. – Słyszałem, że świadkowie Jechowy tak robią. Zakopać i do widzenia, ale nie sądziłem… – Świadki nie pokazują się tu od lat. Boją się. – Dlaczego? – Pamiętaj, z czego się spowiadał. Jakub wyciągnął z krzaków dwa szpadle. Wręczył jeden księdzu. – Nu nie ma się co zasiadywać. – Chwileczkę, co pan zamierza zrobić? – Pochowamy go pod kościołem. Lepiej, żeby tu nie zostawał. – Ale oni… – Oni się nie liczą. Jeśli go nie wykopiemy, to wrócą po niego w nocy. A tego przecież nie chcemy. – Proszę dodatkowe wyjaśnienia. – Mają własne miejsce grzebania. I własne obrzędy. Do dzieła. – Odmawiam. To byłaby profanacja. Zresztą nie ma dowodów. Trochę są upośledzeni, ale… – Więc spotkajmy się tu o północy. Albo lepiej o jedenastej. – Nie przyjdę. Nie ma po co. On został pogrzebany. Znajdą go za pięćset lat archeolodzy. Jakub prychnął. – Myślałem, przysłali młodego i zdolnego. Myślałem przysłali fachowca. Pomyliłem się. Trudno, nie pierwszy raz w życiu. Podniósł oba szpadle i oddalił się z godnością. Ksiądz wzruszył ramionami i wrócił na plebanię. Włączył komputer. Maszyna zażądała od niego hasła. Wpisał ze złości: WĘDROWYCZ Maszyna ruszyła. Wszystkie aplikacje były aktywne. Wszedł w plik pod tytułem RAPARCHIT.DOC. Raport Architektoniczny dotyczący kościoła w miejscowości Dębinka Dworska. Dla zbadania stopnia zniszczenia fundamentów przeprowadziłem cztery wykopy sondażowe. W ich toku ujawniłem trzy rurki drenujące, założone w sposób wskazujący na celowe złe działanie. Rurki zamiast odprowadzać wodę, transportują ją w pobliże ściany od północnej strony kościoła. Zbierająca się tam wilgoć miała za zadanie uszkadzać fundamenty poprzez ich regularne podmywanie. Rurki założone zostały świeżo na kilka dni przed objęciem przeze mnie parafii. Wnioski. Hipoteza A: Miejscowe klany negatywnie nastawione do instytucji Kościoła planowały jego stopniowe zniszczenie. Hipoteza B: System zbudowano na polecenie Kurii w tym samym celu. Zamknął plik i otworzył kolejny. Był to spis wyposażenia świątyni. Raport potwierdzał jego obserwacje. Całe wyposażenie wymieniono na nowe, podrobione. Zapewne w tym celu, aby wraz ze zniszczeniem budynku nie utracić tego, co cenne i zabytkowe. Potarł czoło, a potem otworzył kolejny plik. Dziennik Bazylego Swojaka. 12 marca 1834 Chyba wiem już, o co tutaj chodzi, choć dysponować mogę zaledwie jedną nicią wiążącą fakt zniknięcia zwłok z cmentarza za wzgórzem. To dziwne, że nikt nigdy nie sprawdził, co naprawdę zawierają trumny w podziemiach kościoła i dlaczego groby na cmentarzu są puste… Poderwał się jak dźgnięty sprężyną. Groby na cmentarzu są puste. Co mówił Wędrowycz? Że przyjdą w nocy go wykopać? Trumny w podziemiach kościoła. Złapał z półki klucz i wybiegł z pokoju. Zmierzchało się. Kościół stał milczący i cichy. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Zapalił światło. Przez chwile męczył się z drzwiami krypty, a potem przekręcił kontakt i skacząc po kilka stopni zbiegł na dół. Wszedł miedzy sarkofagi. Złapał za pokrywę pierwszego z nich i pociągnął. Zaraz jednak zrezygnował. Pokrywa była kamienna i mogła ważyć kilkaset kilogramów. Poszedł dalej, tam gdzie w kupie jedna na drugiej piętrzyły się trumny. Szarpnął za jedną z nich i ściągnął ją na ziemię. Od uderzenia o posadzkę odpadło jej wieko. Szkielet wyglądał zupełnie normalnie. Otworzył sąsiednią, a potem jeszcze jedną. Nic. A potem odwrócił się tam, gdzie stały w karnym szeregu trumny miasteczkowych notabli. Spróbował otworzyć pierwszą z nich, ale wieko było solidnie przykręcone. Namacał w kieszeni nóż myśliwski. Wbił go w szczelinę pod wiekiem i podważył. Drewno poddało się z jękiem. W trumnie nie było ciała. Leżało w niej tylko kilka kamieni okręconych szmatami. – Tylko waga się zgadzała – powiedział sam do siebie. – To znalazł? Otworzył kolejną. W tej dla odmiany był wór z piaskiem. W trzeciej jakieś stare cegły. W czwartej leżał szkielet. Szkielet był dość bogato odziany. Resztki materiału trzymały się nadal na zwłokach. Duchowny pochylił się i wyjął z grobu czaszkę. Obracał ją przez chwilę w dłoniach. Czaszka miała silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe. Kości policzkowe sterczały w postaci niemal guzów. Szczęka zakończona była gładko. Potylica wysunięta silnie do tyłu. Obrócił ją, by popatrzeć na nią z boku. Czoło tego człowieka póki żył, musiało znajdować się pod wybitnie ostrym małpim kątem. Odłożył ją na miejsce, zamknął kościół i pobiegł na cmentarz. Jakub pracował i na jego widok nie przerwał swojego zajęcia. Krzyż stał oparty o drzewo. Grób otaczał wał wyrzuconej z niego ziemi. Łopata Wędrowycza postukiwała już o wieko trumny. – Jakub… – No i jak? Rozum do głowy? – Sądzisz, że on jeszcze tam jest? Egzorcysta amator wbił krawędź szpadla w wieko i depnął potężnie. Kilkoma następnymi ciosami poszerzył otwór. W trumnie leżała owinięta w szmatę oś od ciągnika. – Skąd wiedziałeś? – zapytał, wygramoliwszy się na górę. – Zajrzałem do trumien w podziemiach kościoła. Większość była taka, a w jednej znalazłem coś dziwnego… Jakub otarł pot z czoła, potem wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął kilka łyków, po czym podał księdzu. Paweł pociągnął jeden łyk, po czym zatkało go. Zanim wstąpił do seminarium, pijał różne rzeczy. Alpagę, jabole, różne wynalazki produkcji swoich kumpli, ale czegoś takiego w życiu nie próbował. To było gorsze niż politura. Wprawdzie nie wiedział, jak politura smakuje, ale był pewien, że znacznie lepiej. – Przepraszam – powiedział Jakub, klepiąc go po plecach. – Może trochę za mocne. – Co to jest? Rozpuszczalnik? – Nie, to tylko mój bimber. Wstał i podszedł z łopatą do sąsiedniego grobu, w którym spoczywać miały zwłoki poprzedniego proboszcza. Wyrwał krzyż i troskliwie wetknął go w ziemie byle gdzie, po czym zaczął kopać. – Czy to potrzebne? – zaniepokoił się Paweł. – Niezbędne. Zresztą to ciekawe. Trumna była płytko. Odsłonił ją i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wieko, zanim wbił pod nie łopatę. Trumna była pusta. Rzucił szpadel na ziemię. – Chyba czas na nas – powiedział. – Co mamy zrobić? – zaniepokoił się duchowny. – Trzeba zakopać te trumny. – Nie chce mi się. Musimy jechać. Dawno trzeba było z tym skończyć. – Ale… Jakub bezceremonialnie złapał go za ramię i poprowadził. W krzakach za cmentarzem stała szambiarka przyczepiona do traktora. W kabinie siedział ktoś i palił papierosa. Na widok nadchodzących wysiadł z drugiej strony i zniknął w mroku. – Mogłeś polecieć na orbitę – wrzasnął za nim Jakub. – Kto to był? – zapytał ksiądz. – Och, po prostu przyjaciel. Woli nie pokazywać swojej twarzy. W drogę. Ksiądz usiadł niewygodnie na błotniku. Jakub wrzucił pierwszy bieg i pojechali polną drogą. Niebawem zakręcili w las. W lesie była spora górka. Na jej szczycie rosło uschnięte drzewo i stała nieduża szopka. Koło szopki parkowało osiem samochodów, w tym policyjny radiowóz. Jakub odbezpieczył broń. Weszli do szopy. Była pusta. Tylko w kącie sączył się gdzieś z podłogi słaby blask. Jakub podniósł klapę i zeszli po drabince w dół. Było tu elektryczne oświetlenie. Ksiądz milczał zdumiony. Przyglądał się ścianom. Zbudowane zostały z wielkich kamiennych płyt pokrytych rzeźbionymi falistymi liniami. – Widziałem takie we Francji – powiedział. – Megality, nieprawda? Tak się to nazywa? – Tak ale… – Chodźmy dalej. Ruszyli naprzód. Niebawem dotarli do poprzecznej galerii. W niskim chodniku leżały tysiące kości. Zwalono je na stos. Poszli naprzód i zatrzymali się u progu wielkiej sali. Pośrodku pomieszczenia nakrytego kamienną płytą o średnicy pięciu metrów dogasało ognisko. Wokoło walały się kości, butelki po piwie i wódce. Wszyscy uczestnicy spali zmorzeni alkoholem i żarciem. Ksiądz patrzył zdumiony. Na ścianach wyryto rysunki przedstawiające mamuty. Jakub dotknął jego ramienia. Wycofali się. – To się nie zgadza – szepnął duchowny. – Ci, którzy zbudowali megality, żyli trzydzieści tysięcy lat po tym jak wybito mamuty. I siedemdziesiąt tysięcy później niż neandertalczycy.. – Widocznie wymalowali sobie według zdjęć z książek – powiedział Jakub. – To w sumie nie ważne. Ważne, że są tu wszyscy. Łącznie z dzieciakami. Wyszli z szopki. Egzorcysta odmotał od szambiarki rurę i wtłoczył ją pod klapę. – Co chcesz zrobić? – zdziwił się ksiądz. – Spalę to świństwo. Za mojego zeżartego kumpla i dla ogólnego dobra ludzkości. – Ale tak nie można. – Dlaczego? – Przecież ich zabijesz. – A cóż to znaczy? Przecież to nie są ludzie. To neandertalczyki. Nie wiem, jak udało im się tak długo przetrwać, ale teraz to już koniec. Krzyżowali się między sobą. Mieli własną religię, zżerali swoich. Należy im się to, choćby za twojego poprzednika. Otworzył spust. Tysiąc litrów ropy popłynęło w dół. – Ale naprawdę… Jakub odbezpieczył rewolwer i przystawił mu pod brodę. – Z punku widzenia nauki Kościoła w ogóle ich nie ma. Dlatego nic się nie stanie. Opuścił broń i wyprostował zagięcie parcianego węża. Ksiądz schylił się i podniósł połówkę cegły. Połówka zatoczyła w powietrzu krótki łuk. Jakub zobaczył przed sobą fontannę iskier. W pierwszej chwili przestraszył się, że szambiarka napompowana ropą wybuchła, a potem padł na ziemię i wszelkie problemy przestały być dla niego aktualne. *** Gdy doszedł do siebie dniało. Dotknął ręką bolącego miejsca z tyłu czaszki. Szambiarki nie było. Samochody też zniknęły. Zajrzał do szopki. Dziura prowadząca do świątyni była zasypana. Zszedł do wioski. Wieś była jak wymarła. Otwarte drzwi chałup chwiały się na wietrze. Nigdzie nie było ani śladu mieszkańców. Tylko różne porzucone graty świadczyły o tym, że opuścili swoje domy w szaleńczym pośpiechu. Podszedł do kościoła. Wrota świątyni były otwarte na oścież. W bramie wisiał chwiejąc się na solidnym sznurze trup księdza Markowskiego. – Małpia wdzięczność – mruknął sam do siebie. – Wynieśli się. Ale wrócą. Oni zawsze wracają. Za dziesięć lat, za dwadzieścia. Ale to nie mój problem. Dotknął dłonią muru kościoła. Popatrzył na pęknięte ściany. Na tę świątynię tak czy siak wydano już wyrok. – Jeśli dożyję to będę na nich czekał – powiedział Pawłowi. Ciało chwiało się na słabym wietrze. Poczuł, że tym razem zawiódł.
Przyjąć z http://wojslawice.fm.interia.pl/
Categorised as: Historie w PL