Andrzej Pilipiuk – Świńska Rebelia
Andrzej Pilipiuk – Świńska Rebelia
I
Kropla wybielacza ACE wpadła do flaszki z denaturatem. Jakub Wędrowycz popatrzył w zadumie na zachodzące w butelce procesy i uśmiechnąwszy się promiennie, wpuścił kroplomierzem jeszcze jedną kroplę. Fioletowy barwnik powolutku wytrącał się z cieczy. Usta egzorcysty wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu.
Ból przyszedł nagle. Jakub Wędrowycz jęknął i kopnął konwulsyjnie, nogami trafiając w wiadro z karmą dla świń, a ono odbiło się od podłogi i potoczyło, rozlewając zawartość. W chwilę później on sam uderzył o klepisko, aż dom zadrżał. Walcząc rozpaczliwie z ogarniającym go bezwładem, zdołał założyć blokadę mentalną. Zrobił to w ostatniej chwili, bo nastąpiło kolejne uderzenie. Słoiki i gliniane garnki stojące na szafce rozprysły się w pył. Jednocześnie wyleciały szyby w oknach, a żarówka wisząca pod sufitem zapaliła się bez niczyjej pomocy i po chwili także rozleciała na kawałki. Ogień pod płytą wygasł. Samego Jakuba obróciło kilkakrotnie wokół osi, po czym wyrzuciło przed dom, na skróty przez ścianę. Na szczęście, w tym miejscu belki były trochę przegniłe. Zetknięcie z pylistą powierzchnią podwórza było średnio przyjemne. Egzorcysta amator znieruchomiał i udawał nieżywego. Miał nadzieję, że wróg, niezależnie kim jest, zostawi go teraz w spokoju. Niespodziewanie poczuł, jak czyjaś myśl wciska mu się do mózgu. Wróg istotnie sprawdzał, czy jeszcze żyje. Jakub uśmiechnął się lekko, wiedział już, co zrobi. Umieścił sobie zegarek w zasięgu wzroku, po czym wyłączył myśli. Wyłączania mózgu nauczył się kiedyś w knajpie, po kilkunastu głębszych, i teraz ta umiejętność przydała mu się. Myśl wroga wtargnęła do środka jego ciała. Zbadała uszkodzenie, a potem skontrolowała stan mózgu. Mózg nie pracował. Uspokojony nieprzyjaciel wycofał się. Wskazówka zegarka dotknęła dwunastki. Punkt szósta rano. Myśli Jakuba włączyły się samoczynnie. Nie lubił telepatii i innych takich nowomodnych sztuczek, ale jak musiał, to potrafił z nich skorzystać. Założył nową blokadę, po czym zbadał stan swojego ciała. Pomijając drobne otarcia i stłuczenie, było dokładnie tak zdewastowane jak zwykle. Wróg grzebiąc w jego umyśle, zostawił ślad. Przejście było nadal aktywne i właśnie nim Jakub puścił kontrę złożoną z najbrudniejszych myśli, jakie tylko przyszły mu do głowy. Następnie chytrze zerwał połączenie między umysłami. Wstał i otrzepał się z wszelakiego śmiecia, które przywarło do niego na podwórku, po czym zadowolony z siebie podreptał do kuchni. Eksperyment naukowy nie wyszedł, bo butelkę z denaturatem rozerwało na kawałki. Troszkę go to zmartwiło, ale miał jeszcze trochę wybielacza, a z „jagodzianką na kościach” nie było problemu, można ją było nabyć w każdym okolicznym sklepiku. Zza pieca wyciągnął nowiutką, nigdy jeszcze nie używaną szufelkę do śmieci (szufelkę podarował mu syn, ale staruszek nie bardzo wiedział, jak się tego używa, i na wszelki wypadek nie używał), po czym za jej pomocą pozamiatał do wiadra rozchlapaną karmę. Czy chcieli go zabić, czy nie, zwierzaki trzeba było nakarmić.
Dochodził właśnie do chlewika, gdy dosięgną! go trzeci strzał. Upuścił wiadro i znowu zawartość wylała się na ziemię, po czym wyprowadził potężne kontruderzenie. Tym razem był gotowy. Dwie moce o zbliżonym potencjale starły się nad wsią. Dla postronnego obserwatora to, co się działo, musiało wyglądać jak potop, pożar i huragan jednocześnie. Wreszcie wróg wycofał się. Tym razem musiał zdrowo oberwać. Jakub poszedł po szufelkę i ponownie pozgarniał świńskie żarcie do wiadra.
We wsi ludzie zaczęli ostrożnie wychodzić z ruin swoich domostw. Kilkunastosekundowe wyładowanie mocy przepaliło wszystkie korki, pozrywało dachy domów i wybiło szyby. Stare chałupy poprzekrzywiały się, nowe murowańce stały gołe, pozbawione całkowicie tynku. Liście drzew zalegały ziemię, a powalone płoty niczego już nie ogradzały. Mieszkańcy jak zwykle, gdy działo się coś dziwnego, podnieśli oczy na stojące na wzgórzu domostwo Wędrowycza. Wśród powszechnego zniszczenia jego chałupa i okalające ją budynki stały sobie, wesoło bielejąc w słońcu. Nie tknięte. Ale tak to już w życiu bywa. Przypadki chodzą po ludziach, jednego rozdepczą, a drugiego nie.
Jakub z wiadrem wszedł do chlewa. Pierwotnie budynek ten funkcjonował jako rupieciarnia, gospodarz naściągał tu wszelkiego
możliwego szmelcu w rodzaju starych telewizorów, pralek, części różnych maszyn i innego badziewia, pozyskanego z gminnego wysypiska śmieci. W wolnych chwilach w przypływie dobrego humoru zamykał się w środku z kilkoma flaszkami i aż do rana w świetle lampy naftowej zgłębiał zasady działania współczesnej techniki.
W kącie szopy zbudował kojec, w którym przybierały stopniowo na wadze jego dwa prosiaki, Mielony i Schabowy. Jakub sam wymyślił im te imiona i był z siebie bardzo dumny. Podszedł jak zwykle do barierki kojca i przechylił wiadro, celując do koryta. A potem stało się coś tak zaskakującego, że po raz trzeci upuścił kubeł. Schabowy przemówił do niego ludzkim głosem:
– Słuchaj no, Wędrowycz, musimy sobie ustalić pewne zasady.
Oczywiście, zdarzało się czasami, zazwyczaj gdy był bardzo pijany, że słyszał głosy zwierząt, .ale zdawał sobie prawie zawsze sprawę z tego, że to tylko urojenie. Tym razem był trzeźwy jak niemowlę i nawet nie miał kaca, a to działo się naprawdę.
– Czego chcesz świnio? – zapytał.
Postarał się żeby to „świnio” zabrzmiało odpowiednio pogardliwie i chyba nawet mu się to udało.
– Mamy pewne uwagi natury formalnej – powiedział Mielony. – Musimy to przedyskutować.
Jakub nie lubił dyskutować. A zwłaszcza z trzodą chlewną. Zastanawiał się przez chwilę.
– Czego? – zagadnął prawie uprzejmie.
– No cóż – stwierdził Schabowy – nie odpowiadają nam ogólne warunki bytowania i wyżywienie.
– Do tego ciekawi jesteśmy, dlaczego nosimy takie dziwne imiona? – rąbał słowo po słowie Schabowy.
– A za bezprawne wykastrowanie nas przed trzema miesiącami chcemy uzyskać zadośćuczynienie. Finansowe.
– O kurde – powiedział Jakub, po czym chyłkiem wybiegł z chlewika i zatrzasnąwszy drzwi, podparł je kołkiem.
– Diabli nadali – powiedział sam do siebie. – Zachciało mi się na stare lata hodowlę zakładać.
Wyciągnął z przybudówki motor i odpalił silnik. Była środa. Dzień targu. Od siedemdziesięciu lat, nie opuszczając ani jednego tygodnia, spędzał ten dzień w knajpie.
II
Jakub Wędrowycz idzie przez zrujnowaną wieś. Ludzie schodzą mu z oczu. Domy to tylko cegły i drewno, a życie ma się jedno. Każdy kryjąc się w zgliszczach chałupy, robi rachunek sumienia. Jakub nigdy nikogo nie zaatakował pierwszy. Musiał być jakiś powód. Egzorcysta potknął się o kawał belki leżącej w poprzek drogi. Wstrząs wyrwał go z zamyślenia. Rozejrzał się wokoło, spostrzegł uszkodzone chałupy.
– O cholera, trzęsienie ziemi przegapiłem? – zdziwił się.
III
Już świtało, gdy przyczłapał z powrotem. Był zalany bardziej niż w trupa, ale przed uwaleniem się spać pomyślał sobie, że przecież w sumie nie ważne, czy świnie mówią, czy nie, ale nakarmić je na noc trzeba. Wziął do ręki wiadro, nawrzucał do niego różnych różności i zaniósł do chlewa. Otworzył drzwi i zmrużył oczy porażone nagłym blaskiem. Cicho warczał elektryczny agregat. Żarówka u powały oświetlała Mielonego, który trzymając w racicy ołówek, szkicował na pobielonej ścianie jakiś skomplikowany rysunek techniczny.
– A Jakub — ucieszył się prosiak. – Mógłbyś nam odpalić tak z pół litra benzynki? Jakoś się odwdzięczymy.
Jakub zawsze lubił pomagać znajomym, więc poszedł do drugiej szopy, gdzie oparty o ścianę drzemał jego motocykl. Ponieważ nie wiedział, jak przynieść benzynę nie wylewając jej z baku, przetoczył go w całości do chlewa.
– Sami sobie spuścicie – powiedział.
– Silnik o dużej mocy — ucieszył się Schabowy. — Zbudujemy samo…
– Ci – uciszył go drugi tucznik. – Później…
– Czego jeszcze wam potrzeba? – zagadnął Jakub – Bo już idę spać.
– Nic nic, śpij sobie – uspokoiła go trzoda.
I poszedł spać. Obudził się w środku nocy i przypomniał sobie jak przez mgłę, że na targu widział kobietę, która kupowała kurczęta. Same czarne.
– Czary – mruknął sam do siebie.
Zwlókł się z łóżka i podreptał do kuchni. Do dużego emaliowanego garnka wrzucił garść suszonych muchomorów sromotnikowych, dodał koński pączek i kilka własnych włosów, następnie zagotował to wszystko i wyszedłszy przed dom, sporządzonym wywarem wymalował wielki dziwny znak na ziemi.
– Mełgełe – rzucił w przestrzeń i złożył palce w odpowiedni sposób.
W promieniu czterdziestu kilometrów do rana padły wszystkie czarne kury.
IV
Jakub wyszedł przed chałupę i przeciągnął się. Uniósł ku wschodzącemu słońcu butelkę z denaturatem. Barwnik wytrąciło na dno. Uniósł ją do nosa. Zapach nie zmienił się jakoś specjalnie, a nawet jakby stał się bardziej obrzydliwy.
– To by było na tyle – mruknął sam do siebie, odstawiając butelkę na kamień koło schodów. I wtedy ją zobaczył. Kobieta z targu stała przed nim.
– Nu czego? – zagadnął.
– Pan Jakub Wędrowycz? – zagadnęła.
– A któż by inny? – zagadnął.
– Chcę się tu osiedlić.
Jakub usiadł na schodkach i ścisnął głowę dłońmi. W zasadzie to sprawami meldunkowymi zajmowali się gliniarze z posterunku w Wojsławicach, ale był pewien wyjątek.
– A czym się pani zajmuje? – zagadnął uprzejmie.
– Potrzebuję miejsca, gdzie mogłabym się uczyć. – Zmaterializowała z powietrza niedużą kulę ognia.
– Ach. Miło. Najpierw usiłuje mnie pani zabić…
– Nie zabić, tylko podporządkować.
– To się nie uda. Nie znalazł się jeszcze nikt, kto byłby ode mnie silniejszy.
– Nie ma tu kolizji interesów. W tej gminie nie ma czarownika. Nie ma też znachora. Jakub skrzywił się.
– Gdzieś dzwoniło, tylko nie wiadomo w jakim kościele – powiedział w zadumie. – Struktura jest inna. Po pierwsze nie liczy się obecny podział administracyjny kraju. My, ludzie obdarzeni, stosujemy sieć parafialną. I w danej parafii może być tylko jeden. Jeden obdarzony. Nie ma znaczenia, że nie ma tu nikogo poza mną. Ja jestem, a tym samym brak wolnych miejsc.
Oczy nieznajomej zwęziły się w szparki.
– A znachorka z Grabowieckiej? Ona umarła, ale tyle lat żyła tu pod twoim bokiem.
Egzorcysta skrzywił się.
– Była moją daleką krewną. W rodzinie pewne rzeczy załatwia się inaczej. Poza tym ona nie dysponowała mocą.
– Ty też nie dysponujesz.
– Najpierw zajrzyj do swoich kurczaków, a potem pogadamy, kto czego nie ma.
Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Jej astral opuścił ciało i poleciał gdzieś na północny wschód. Do Wojsławic. Po chwili otworzyła oczy.
– Cofam to, co powiedziałam. Masz moc.
– Dobra. Teraz sobie idź.
– Ja nie zrezygnuję. Jedno z nas pozostanie na tej ziemi, a drugie w niej.
– Niech będzie i tak – powiedział Jakub. – Nigdy jeszcze nie zabiłem kobiety, ale jeśli trzeba, to chyba mogę spróbować.
Wykonała gest ręką w powietrzu i zniknęła. Coś nieśmiało zabrzęczało mu pod czaszką. Nie był to tym razem atak. Tylko informacja.
Zajrzyj do chlewika.
Poskrobał się po głowie, a potem poszedł. Zaraz za drzwiami czatował jakiś taki człekopodobny sukinsyn, zmajstrowany z różnych takich tam elektronicznych gówien. Jakub przyładował mu kopa gumofilcem i robot wywalił się jak długi. Jeden prosiak siedział w fotelu i coś stukał w klawisze komputera, a drugi bebeszył stary telewizor. Stosik części leżał obok na stole.
– Czego? – zagadnął ten od komputera. – Proszę się umówić na wizytę. Nie widzi, że pracujemy?
– Przepraszam – wymamrotał Jakub.
Postawił robota na nogi i wycofał się speszony. Usiadł na progu domu i ścisnął głowę rękami. Folwark Zwierzęcy, psia krew.
Wypił łyczek odbarwionego denaturatu i poprawił zaraz swoim bimbrem. W głowie szumiało mu. Ale trzeba było walczyć. Zastanawiał się przez chwilę, a potem poszedł do chałupy.
Kiedyś dawno temu, podczas okupacji usłyszał taką historię. Do chałupy jego kumpla przyszło dwóch wermachtowców i zażądało wiadra gorącej wody. Zagrzał im takie na piecu. Gdy woda zagotowała się, jeden z Niemców wsypał do niej garść dziwnego proszku i wiadro wody zamieniło się w wiadro wódki. Niemcy zabrali je i poszli. Jakub pytał o to wielu ludzi, niektórzy byli nawet uczeni, i wszyscy zgodnie twierdzili, że to niemożliwe. Nie zraził się tym. Nakupił różnych odczynników chemicznych i spróbował sam sporządzić cudowny proszek. Męczył się pięć lat i nie zdołał tego dokonać. Ale przy okazji odkrył coś ciekawego. I tego właśnie potrzebował teraz. Z szafki wydobył słój szarego pyłu. Pył wyglądał podejrzanie i miał obrzydliwy zapach. Z szafy wyciągnął garnitur i lakierowane półbuty. Z torby papierowej olśniewająco białe skarpetki. Westchnął ciężko, jak zawsze gdy musiał postąpić wbrew swoim zasadom. Umył się, przezwyciężając swój wstręt do wody i mydła (zawsze sądził, że mydło produkowane jest ze zdechłych krów). Wyszczotkował włosy i na swój codzienny strój naciągnął garnitur. Następnie stanął przed zamglonym lustrem, nabrał stołową łyżką proszku ze słoika i wsypawszy do gęby, zalał zaraz bimbrem. Stał czekając. To nadchodziło. Niespodziewanie zatoczył się. Przez jego ciało przelatywały skurcze. Gdy wreszcie zmusił
się, by spojrzeć w lustro, był już kimś innym. Tomasz Ochyd strzepnął niewidoczne pyłki z garnituru. Założył tkwiące w kieszeni druciane okulary. Spojrzał na trzymaną w wąskiej, wypielęgnowanej dłoni flaszkę i z wyrazem głębokiego obrzydzenia odstawił ją na szafkę. Poprawił węzeł krawata.
– Nareszcie – mruknął sam do siebie. – Nareszcie wolny.
Otworzył w zamyśleniu radziecką lodówkę rzężącą w kącie. W lodówce tkwiła wbita na sztorc półtusza z wilczura. Wybiegł na zewnątrz i porzygał się. Wypłukał twarz w rudej wodzie leniwie kapiącej z kranu. Żaden z ręczników nie nadawał się do użytku. Wytarł się wiszącą w szafie szmatą, którą jego drugie wcielenie uważało za odświętną koszulę.
– Dobra – powiedział sam do siebie. – Po pierwsze do Chełma po lewe papiery. Potem słoik z dolarami i hajda na Ziemie Odzyskane albo przez góry do RFN. Życia dużo nie zostało, ale może jeszcze zdążę dochrapać się magistra.
Przypomniał sobie poprzedni raz przed trzydziestu laty. Dlaczego wówczas musiał ustąpić? Nie mógł sobie przypomnieć.
– Ochyd, ty sukinsynu! – rozległo się pod jego czaszką. – Nie myśl tyle, tylko do roboty.
Rozpoznał głos Jakuba Wędrowycza.
– Wała – powiedział głośno i z przekonaniem.
Rysy twarzy wykrzywiły mu się w nieoczekiwanej męce. Po chwili wstał i ruszył sztywno do Wojsławic. Szedł jak zombie, nie myślał o niczym. Godzinę później dotarł do wsi. Jakub siedzący wewnątrz przełączył mózg na postrzeganie ponadzmysłowe. Czarownica pozostawiała za sobą wyraźny ślad. Dogonił ją na targu, gdzie bezskutecznie szukała czarnych kurcząt. Poczuła jego myśl i odwróciła się gwałtownie. Rozglądała się dłuższą chwilę, zdezorientowana. Jakuba Wędrowycza nigdzie nie było. Uspokojona odwróciła się do sprzedawcy. Wówczas Ochyd wyciągnął spod garnituru maczetę i jednym płynnym ruchem odciął jej głowę. Ludziska zawyli ze zgrozy. Gdzieś od strony budki z piwem błysnął flesz. Ochyd rzucił się do ucieczki, wymachując zakrwawioną maczetą. Wpadł w gęste krzaki porastające brzegi rzeczki
i zniknął. W chwilę później uzbrojona w co popadnie wataha wdarła się w gąszcz. Na brzegu rzeczki moczył nogi Jakub Wędrowycz.
– Co się stało? – zagadnął uprzejmie. Woń denaturatu niosła się wokoło.
– Widziałeś tego faceta? – zawył ktoś.
– Tam pobiegł – Jakub machnął ręką w kierunku krzaków po drugiej stronie.
Tłum wyjąc, zaczął się przeprawiać. Egzorcysta uśmiechnął się leciutko. Garnitur leżący na dnie został z całą pewnością wdeptany w muł. A nawet jeśli nie, nie miało to najmniejszego znaczenia.
V
Powróciwszy do domu, ruszył prosto do chlewika. Spodziewał się, że po usunięciu czarownicy, wszystko wróci do normy, ale najwyraźniej nie wróciło. Oba prosiaki kończyły właśnie budować coś w rodzaju samolotu odrzutowego.
– Wybieracie się gdzieś? – zagadnął złośliwie.
– Tak – powiedział Mielony. – Zamierzamy wyemigrować do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Tam nie jada się wieprzowiny.
– A ja co będę jadł, ha? – zagadnął Jakub.
– Dla pana panie Wędrowycz zbudowaliśmy syntetyzator żywności – odezwał się Schabowy. – To ta maszyna w kącie. Wystarczy wsypać piasku i dolać wody, a ona zrobi, co tylko pan sobie życzy.
Jakub popatrzył nieufnie na dwa rzędy przycisków, pokrętła i mrugające kolorowo lampki. Przypomniał sobie, jak dawno temu usiłował zrozumieć zasady działania pralki „Frania”.
– To zbyt skomplikowane jak dla mnie – powiedział.
– Nauczymy pana…
– Ech, nie.
W jego dłoni błysnął rewolwer. Szopa była mała, a robot nie działał. Sąsiedzi usłyszeli dwa strzały i ukryli się pod łóżkami. Przez następny miesiąc Jakub jadł wyłącznie kotlety. Na przemian schabowe i mielone.
Przyjąć z http://wojslawice.fm.interia.pl/
Categorised as: Historie w PL