Andrzej Pilipiuk – Tajemnica Wody
Andrzej Pilipiuk – Tajemnica Wody
Coś się stało. Jakub Wędrowycz poznał to bezbłędnie. Przez ciała wczasowiczów wylegujących się na pokrytej brudnym żwirem plaży w Jachrance nad Zalewem Zegrzyńskim przebiegł prąd. Ludzie unieśli głowy, a potem niektórzy z nich wstali i ruszyli gdzieś za kawiarnię. Jakub został na miejscu. Przyjechał tu na wypoczynek, do sanatorium, lekarze zalecili mu dużo słońca i mało nerwów. Łatwo im było powiedzieć. Jachranka nie podobała mu się. Wszystko w tej osadzie go drażniło. Betonowe pomosty, przy których cumowały dziesiątki łódek, knajpa o nazwie „Szkiełko” czy jakoś podobnie, obrzydliwy dom wczasowy Związku Nauczycielstwa Polskiego, zamieszkany przez stada koszmarnych bachorów ż równie koszmarnymi mamusiami, sklepik, w którym można było stać w kolejce do upojenia i nic nie kupić. W dodatku lekarze surowo zabronili mu pić. I jeszcze ta dieta…
– Gdy tylko znajdę się wśród pól Wojsławic, od razu poczuję się dziesięć razy lepiej – powiedział w przestrzeń.
Wstał powoli i poprawił wygniecione nieco od leżenia dżinsy. Popatrzył na nie z obrzydzeniem. Najlepiej czuł się w spodniach od rosyjskiego munduru z pierwszej wojny światowej i niemieckiej bluzie SS z drugiej wojny światowej, ale te dwie szacowne sztuki odzienia jego syn Mikołaj spalił jeszcze łońskiego roku w czasie swojej wizyty. Zostawił za to całą masę różnych dziwnych ubrań, które na wsi nie miały specjalnego zastosowania. Jakub wpatrzył się ponuro w pomarszczoną lekkim wiatrem płaszczyznę Zalewu. Nie podobał mu się. Gdzieś tam na dnie były zburzone domy.
– To nie był dobry pomysł – powiedział sam do siebie.
A potem zamilkł. Raz że mógł go ktoś podsłuchać, dwa, że mówienie do siebie było oznaką jakiejś choroby psychicznej. Tak twierdził jego przyjaciel ksiądz Wilkowski, zresztą to sanatorium to też była jego robota. Tłum na końcu plaży gęstniał.
– Ludzie zawsze zbiegają się do nieszczęścia – powiedział znowu sam do siebie.
nie chcąc i on poczłapał w tamtym kierunku. Minął kawiarnie, gdzie sprzedawano obrzydliwe lody, lepiące się do jeżyka i pozostawiające na nim tłusty osad, a za to pozbawione smaku. Przed kawiarnią w wodzie siedziało stadko łabędzi i żebrało o datki. Dłoń Jakuba odruchowo sięgnęła do kieszeni, ale nie znalazł tkwiącej tam zazwyczaj pętli z drutu. Reedukacja, którą przeprowadzał ksiądz, wykorzeniła z niego to, co on nazywał żyłką łowiecką, a co było w rzeczywistości obrzydliwym instynktem kłusowniczym. Ale odruch pozostał. Wpatrywał się przez chwile tęsknie w ptaki. Były spasione jak tuczniki.
– Cieszcie się, że tu tak wiele luda – powiedział do nich z nienawiścią. – Biorąc pod uwagę, że ważycie po dobre dziesięć kilo, to byłby z was niezły rosołek, a i pieczyste pierwsza klasa. Gdyby was tak nadziać tymi jabłuszkami, które rosną na opuszczonej gospodarce po Misztalu, tak zaraz przez płot ode mnie, to by dopiero była uczta. Jeszcze trochę bimbru…
A potem przypomniał sobie, ze przecież Józef Paczenko przestał pędzić u siebie na strychu. Wprawdzie byli jeszcze inni, ale ich bimber był słaby i produkowany z różnych podejrzanych składników. Na Truściance było jeszcze parę niewielkich źródełek smacznej i niedrogiej gorzałki, ale i one wysychały.
– Czasy upadku – powiedział do łabędzi.
Łabędziom najwyraźniej nie podobał się ten pomylony staruszek co tylko gada i gada, a nic im nie rzuca i zaczęły ponaglać go syknięciami. Pokazał im figę na palcach i poszedł dalej. Tłum był istotnie gęsty. Jakub poznał staruszka, którego widywał od czasu do czasu w parku koło sanatorium. Jak też on się nazywał? Robert… Robert Klos. Ale nie był z tych Kłosów, co to o jednym nakręcili film. Jakub już o to pytał. Był emerytowanym nauczycielem z technikum.
– Co tu dają – zagadnął. Starzec odwrócił się.
– A to pan. – Ucieszył się.- Utopił się jeden z tych nauczycielskich
Cała szyja sina, jakby go coś dusiło, dusiło. I przy tych sińcach taki zielony szlam. Coś okropnego. Ale już go zapakowali do worka i czekają na motorówkę. Zawiozą go do Serocka, może na sekcje.
– Zielony szlam, taki trochę jak galareta? – zapytał Jakub.
– Z ust mi pan wyjął. Obrzydliwy.
Jakub przymknął oczy. Przypomniało mu się coś. Wspomnienie było mgliste, ale kiedyś w dzieciństwie słyszał o czymś takim. Ale co konkretnie? Zapisał sobie na kartce, aby przemyśleć to w nocy. I tak cierpiał na bezsenność. Chociaż właściwie, po co czekać do nocy? Poszedł na molo. Usiadł sobie na betonowych schodkach, zzuł buty i zanurzył nogi w wodzie. Zaczął sobie przypominać. Było coś takiego. W Uchaniach, a może w Wojsławicach, tak, raczej w Wojsławicach. źródła koło zamczyska zwane bezedniami. Ale o co chodziło? Z zamyślenia wyrwał go dialog prowadzony kawałek dalej na łódce.
– A ja wam mówię, że to robota psychopaty. I to nie jest pierwszy przypadek.
– Chyba siódmy od trzech lat – powiedziała jakaś kobieta o wysokim afektowanym głosie. – Zawsze dzieciaki. I zawsze takie sińce na szyi jak od duszenia.
– I całe wysmarowane tym zielonym paskudztwem. – Uzupełnił ktoś trzeci.
– Najczęściej to giną po zmroku – pierwszy głos.- Ale nigdy od alkoholu. Ja rozumiem, że jakiś pijak może się wpakować w wodę, przewrócić i już nie wstać, ale jak utonął ten chłopaczek z obozu żeglarskiego? Nikt mi nie wmówi, że nie umiał pływać.
– A ten harcerzyk? Wszedł po pas w wodę, a potem zniknął, jakby wpadł w dół. A tu jest płytko.
– Znaczy ludzie widzieli?
– Aha. Pół jego zastępu czy jak to się tam nazywa. I takie same ślady.
– Nikt mi nie wmówi, że pod wodą grasuje słodkowodny rekin!
– Rekin może nie, ale psychopata albo zboczeniec w masce do
– Jakby zboczenie, to hmm…tego coś by było widać.
– Gliny akurat się przyznają. To by im popsuło statystykę. Bardziej mnie interesuje ten zielony szlam.
– A co w tym ciekawego? – znowu włączyła się kobieta. – Pewnie jakiś denny osad.
– Jaki tam osad! Nigdy nie widziałem zielonego mułu.
– Może jakaś forma wodorostów?
– W takim glucie. Raczej należy podejrzewać, że to od ścieków coś się porobiło. Wytrąciły się tego, wiecie, chemiczne cząsteczki.
– A może to od ścieków wodorosty zdziczały.
– Nikt mi nie wmówi, że wodorosty duszą ludzi.
Jakub popatrzył na swój zegarek i przestraszył się. Do obiadu w stołówce miał zaledwie piętnaście minut, a jeszcze powinien się przebrać. Z niechęcią oderwał się od podsłuchiwanej rozmowy i ruszył pod górę. Zdążył. W stołówce wszyscy komentowali wydarzenie, ale nie dowiedział się niczego nowego. A zaraz po obiedzie przydybał go sanatoryjny lekarz nazwiskiem Workowski i zaciągnął do swojego gabinetu.
– No i jak tam samopoczucie? – zagadnął.
– Samopoczucie poprawi mi się natychmiast, gdy stąd wyjadę -powiedział Jakub ponuro.
Lekarz uśmiechnął się przyjaźnie.
– Czego tu panu brakuje?
– Męczycie mnie co rano jakąś gimnastyką dla podtrzymania kondycji. Zgoda, macham nogami, nie narzekam, tylko po co? Załóżmy, że za rok czy za dwa zestarzeję się na tyle, że będę potrzebował laski. To się ludziom zdarza. Ale ciągle jeszcze będę miał swój motor i swojego konia. Jeśli będę potrzebował wybrać się po zakupy, to wsiądę na konia i pojadę.
– Któregoś dnia nie da pan rady wdrapać się na swojego konia, panie Jakubie. I co wtedy? Zgoda, że u siebie może pan przystawi drabinę, ale przed sklepem? Prosić o pomoc znajomych?
kładzie. Wsiadam i wstaję. Bez tego już dawno musiałbym machnąć ręką na jazdę. A nogi szczęśliwie pracują. Może nie tak dobrze jak w partyzance, kiedy to się kopało szwabów tak długo, aż umierali, ale sławić Boha jeszcze nie najgorzej.
– Zmierzę panu ciśnienie.
– Proszę bardzo, ale coś mi się widzi, że ciśnienie to mi skacze od zdenerwowania na to mierzenie.
– Niech pan powie tak szczerze. Pan nie lubi lekarzy?
– Czego by nie? W porządku są. Ale był u nas we wsi taki jeden, też kozak zresztą. Semen. Semen Korczaszko. Znaczyt, tak: W Mandżurską Wojnę to on był łepek piętnaście lat i odesłali go gdzieś w połowie wojny do domu, bo raz, że był za bardzo dzieciak, dwa, że się go zaczęli bać po tym, jak pojechał z jeszcze jednym takim na patrol i trafili na Japońców. Przyprowadzili znaczy się dziesięciu jeńców, których nawet nie musieli wiązać, bo z czterema których nie wzięli do niewoli, porobili takie rzeczy, że ci w dziesięciu byli zbyt przerażeni, żeby uciekać. No ale w pierwszą światową to dostał postrzał.i trafił do szpitala wojskowego. Tam lekarze z nim dla odmiany powyrabiali takie rzeczy, że mózg staje, cud, że się z ich konowałskich łap wyrwał jedynie z tyfusem, a nie z czymś gorszym. Znaczy tyfusa złapał od pacjentów, ale myślał, że to wina lekarzy. No i poprzysiągł, że nigdy więcej w ich łapy żywy się nie da. No złamał nogę w stodole. Syn mu powiedział, żeby leżał spokojnie, to on pojedzie po doktora. A ten, jak usłyszał, że przyjedzie doktor, to wdrapał się w tej stodole na wyżki, obwiązał nogie w kostce sznurem i skoczył w dół, żeby mu się od szarpnięcia nastawiła.
– O Boże! Przeżył?
– Pewno, To był twardy chłop. Jak lekarz przyjechał, to wisiał głową w dół i klął w czterech czy pięciu językach, aż uszy więdły. Ale jak mu lekarz założył gipsa, to się nawet nie buntował, tylko na zdjęcie nie pojechał do ośrodka zdrowia, tylko wziął siekierę i sam sobie poradził, nawet nogi bardzo nie pokaleczył.
– Tym chłopakiem, co się utopii? Pewno. Szkoda dzieciaka. Mógłby z niego wyrosnąć porządny człowiek.
– Ciekawe podejście. A gdyby wyrósł zły człowiek.
– Ano tego się nie da wykluczyć. Ale większość ludzi jest dobra, wiec statystycznie. Chociaż ciekaw jestem, co to za zielone miał koło szyi.
– Coś zielonego?
– Tak jakby szlam.
– Zwrócę na to uwagę.
– Znaczy co? Pan go będzie kroił?
– Nie, ale poproszono mnie na konsylium.
– Nie wiedziałem, że konsylia robi się także nieboszczykom.
– Czasami. Za dużo podobnych wypadków w tej okolicy. Jeśli to jakiś wariat, to trzeba go złapać. Ale pan niech się o to nie martwi. To już nie pana problem, no chyba że wejdzie pan do wody, a on zaatakuje.
– Nie pływałem już z dziesięć lat, ale można by wziąć rower wodny i popłynąć na te trzciny przy drugim brzegu i upolować takiego wypasionego łabądka. Byłoby niezłe żarło. – Żyłka łowiecka wypłynęła niespodziewanie z podświadomości.
– Przypominam, że jest pan na diecie – huknął doktor.
– Uch, pamiętam o tym w każdej minucie. Niech no ja tylko wrócę na Stary Majdan. Wezmę bagnet, pójdę do lasu, dziabnę młodego dzika i zjemy z przyjaciółmi. A panu też wyślę kawałek albo w wekach.
– Dziękuję pięknie!
– Jak tam moje ciśnienie łapiduchu?
– W normie. Tylko niech pan się nie denerwuje i nadal przestrzega zaleceń. Wszystko będzie dobrze. A jeśli łabędzie pana peszą, to proszę nie chodzić na ten kawałek promenady, gdzie się pasą. Czego serce nie widziało, tego oczom nie żal – przekręcił i nawet nie zauważył.
Tej nocy Jakub wymknął się ze swojego pokoju. Wymknął się przez okno i zlazł na dół po piorunochronie. Zmęczyło go to, miał ostatecznie swoje lata, ale udało mu się. Podobnie jak przelezienie przez parkan. Nad wodą nie było nikogo. Koło kawiarni, zamkniętej już o tej porze, Jakub pożyczył sobie siekierę. Woda w świetle księżyca, który co i raz przenikał przez chmury, błyszczała dziwnie. Wszedł na pomost. Starał się poruszać cicho, na wypadek gdyby jakiś nocny stróż pilnował łódek. Niebawem znalazł się w tej części pomostu, gdzie nic już nie cumowało. Podszedł do barierki i popatrzył na wodę. Nad zalewem unosił się mglisty opar. Wydobył z kieszeni piersiówkę i pociągnął maleńki łyk. Dla wzmocnienia nadwątlonej wiekiem pamięci.
– Biała woda – przypomniał sobie.
Wydobył z torby niewielką lornetkę teatralną i zaczął rozglądać się po jeziorze. Niebawem spostrzegł plamę dziwnie jasnej, świetlistej wody.
– Jest – mruknął do księżyca. – Czyli wszystko się zgadza.
Plama powiększała się. Woda stawała się podobna do mleka. Migotała, wabiła. Jakub niespiesznie obwiązał się w pasie łańcuchem krowim, którego oba końce przytwierdził starannie do barierki, po czym spuścił do wody jedną nogę. Biała plama zaczęła się zbliżać i jednocześnie stawała się coraz mniej widoczna. Jakub czekał. Zacisnął tylko mocniej dłoń na trzonku siekiery. Już myślał, że trzeba będzie zrezygnować, gdy coś krzepko ucapiło go za nogę i szarpnęło potężnie. Ale łańcuch wytrzymał. To w wodzie nie zrezygnowało tak łatwo. Szarpnęło ponownie. Czuł wszystkie kościste palce wpijające mu się w skórę. Woda zabulgotała. Na ułamek sekundy przed trzecim szarpnięciem uderzył siekierą. Ostrze utkwiło w czymś twardym i zakleszczyło się, a w sekundę później trzonek złamał się od potężnego szarpnięcia. Uścisk na nodze zniknął. Staruszek wstał i odmotawszy łańcuch, ruszył na brzeg. Nic go już nie atakowało. Znalazłszy się na promenadzie, zapalił na chwilę latarkę. Spodziewał się zobaczyć na swojej nodze zielony szlam, ale było go tyle, że aż się przestraszył. Zebrał trochę do małego słoiczka, a następnie opłukał stopę w najbliższej napotkanej kałuży. Powrót po piorunochronie okazał się być nadspodziewanie trudny, ale
Jakub wydobył słoiczek i zajrzał ciekawie do wnętrza. W słoiczku tkwiło trochę tego dziwnego zielonego śluzu. Odkręcił wieczko i powąchał. Śluz cuchnął mułem i jakby jeszcze czymś innym. Czymś znajomym. Jakub chytrze się uśmiechając, wystawił otwarty słoik na parapet. Po obiedzie zajrzał do tego eksperymentu. Woda odparowała. Na dnie słoika znajdowała się cienka warstewka zielonego paskudztwa. Jakub obwąchał paskudztwo.
– Zielona pleśń – oświadczył uroczyście, a potem poszedł szukać doktora Workowskiego.
Doktor siedział w swoim gabinecie i oglądał coś pod mikroskopem.
– Ach to pan – ucieszył się.
– To ja. I co pan odkrył na tym konsylium?
– Zbadaliśmy to zielone. Wie pan, co to jest? Zwykła zielona pleśń, tyle tylko że trochę rozmoczona. Ale mam dla pana jeszcze jedną ciekawą informację, prosiłbym tylko, żeby chwilowo jej pan nie rozgłaszał.
– Zamieniam się w słuch.
– Znaleźli tego płetwonurka.
– Hm?
– Faceta, który pływał pod wodą z butlami tlenu na plecach i topił dzieciaki. Tym razem trochę mu nie wyszło. Uszkodził sobie ustnik przy masce i utopił się. Dzisiaj rano go znaleźli.
– A nie miał czasem głowy rozbitej siekierą?
– Nie. Dlaczego pan pyta?
– A tak pomyślałem, że ktoś mógł mu pomóc się utopić. Nieważne.
Przed wieczorem Jakub poszedł nad wodę. Chodził po pomostach i w zadumie popatrywał na zalew. Łabędzie syczały na niego rozzłoszczone, ale starał się nie zwracać na nie uwagi. I prawie mu się udawało. Na molo spotkał swojego znajomego Roberta.
– Witam pana, panie Wędrowycz. Cóż tu pana sprowadza?
– A dzień dobry. Tak sobie łażę.
– Słyszał pan o tym zboczeńcu, co go wyłowili koło Serocka?
– No chwała Bogu, że mu się noga podwinęła. Bo jeszcze trochę i zacząłbym wierzyć w jakieś nieczyste moce.
– Nieczyste moce?
– Tak. Wie pan, gdy zaczynałem moją karierę pedagogiczną w latach międzywojennych, to trafiłem do takiej wiochy na Polesiu. Tam któregoś roku kilka lat wcześniej była powódź. Zmyło część wioskowego cmentarza. No i zaczęły się dzieciaki topić, a ludzie gadali, że utopce grasują. Jak zobaczyłem ten zielony osad, to aż mnie zatrzęsło, bo tam jak się udawało wyłowić utopionego, to też miał czasami takie pakudztwo na ciele, musi od wodorostów. A jak już wyjechałem, to słyszałem, że chłopi wyłowili z wody jakąś stworę i zaciukali, mówiąc, że to utopiec. Nawet jakieś śledztwo było.
– Nie wie pan, kiedy się utopił ten nurek?
– Musi tego samego dnia, co wyłowili tego chłopaka, wtedy jak się spotkaliśmy w tłumie. Już ze dwa dni w wodzie leżał.
– W takim razie to nie on.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Mogę być szczery?
– Oczywiście.
Jakub zawinął nogawkę spodni i zdjął skarpetkę. Na jego skórze Widać było wyraźnie odciśnięte sinobłekitne ślady palców, które ułapiły go z siłą obcęgów.
– O Boże! Skąd pan to ma?
– Dziś w nocy byłem tutaj. Spuściłem nogi za burtę i mnie złapało.
– Nie żartuje pan?
– Nie. Mam też trochę tego zielonego, co zdjąłem z własnych nóg.
– I co to jest?
– Rozmoczona zielona pleśń.
Były nauczyciel zamyślił się głęboko.
– Jest pan pewien, że to nie mógłby być ten nurek?
to miałby siekierę w czaszce. Zresztą musiałby być nieźle zaczepiony o dno, żeby ciągnąć mnie z taką siłą.
– Żyjemy w dwudziestym wieku.
Jakub przypomniał sobie, jak rzucał uroki, jak wyciągnął księdza z szubienicznego wąwozu, jak średniowieczny nieboszczyk usiłował się wyczołgać z zasięgu jego wzroku.
– Pan mi nie wierzy?
– Szczerze mówiąc, nie za bardzo.
– Nie mam możliwości, żeby udowodnić prawdziwość moich słów. chyba że… Spotkamy się tu dzisiejszej nocy.
– Hm. Zgoda. Gdzie i kiedy?
– Koło kawiarni. O jedenastej.
– O dwudziestej trzeciej. Zgoda. Co będziemy robili?
– Pójdziemy w to samo miejsce i znowu spróbujemy z zanurzaniem nogi?
– A jeśli wolno zapytać to kto będzie się tak narażał?
– Mogę być ja. Ale możemy zrobić jeszcze inaczej. Może pan zdobyć bosak?
– Nie wożę ze sobą na wczasy bosaka.
– Ale koło domu nauczycielskiego stoi taka tablica ze sprzętem przeciwpożarowym. Tam jeden wisi.
– Ale to będzie kradzież.
– Przed świtem zwrócimy. Jeśli wszystko dobrze pójdzie.
– A jeśli źle pójdzie?
– Wówczas bosak i jego zwrot będzie problemem naszych spadkobierców.
Były nauczyciel uśmiechnął się kpiąco, ale kiwnął głową na znak zgody.
***
Klos spóźnił się nieco na umówione spotkanie. Cóż, kradzież bosaka, gdy się nie ma odpowiedniego przygotowania, nie jest sprawą prostą.
– No myślałem, że już pan nie przyjdzie – powiedział Jakub.
– Mógł pana strach oblecieć. Wszystko już przygotowałem. Chodźmy. Weszli na molo. Przy jego końcu stała nieczynna latarnia. Od latarni ciągnęły się wybebeszone kable.
– Cholerni wandale – powiedział Robert.
– Tak… wandale. Proszę założyć kalosze.
– A nie mógłbym moczyć nóg bez kaloszy?
-Raczej nie.
Jakub wydobył z torby łańcuch.
– Nie zamierza mnie pan przypadkiem utopić?
– No co też pan.
Obwiązał znajomego w pasie i usadowił go na brzegu pomostu.
– I teraz wystarczy czekać? – zapytał Robert. – Skąd wiadomo, że akurat dzisiaj przypłynie?
– Utopiec atakuje zawsze, gdy poczuje łup.
– Dobra. Jedno małe pytanko. Skąd może się wziąć utopiec w wybudowanym przez socjalistów zbiorniku wodnym?
– To bardzo proste. Zalali znaczną część doliny. Gdzieś tam na dole musiał być cmentarz. Wystarczyło, żeby taka ilość brudnej wody go zalała by zniweczyć skutki poświęcenia. Desakracja. No i powstał z grobu…
– Jakub…
– Tak?
– Złapało mnie…
Istotnie w wodzie toczyła się jakaś walka. Coś szarpało potężnie za nogę byłego nauczyciela. Łańcuch naprężył się i wpijał mu się w brzuch. Jakub uśmiechnął się ponuro, a potem butem strącił w wodę jeden z rozizolowanych kabli. Błysnęło i zaskwierczało. W głębinie coś się zakotłowało.
– Puścił – powiedział Robert, wyciągając z wody nogę.
Był blady jak ściana. Jakub zapalił latarkę i nachylił się nad wodą. A potem nagłym ruchem zanurzył bosak i wywlekł na pomost coś dziwnego.
Staruszek zrzucił kalosze i pobiegł. Jakub puścił się za nim, wlokąc to coś dziwnego bosakiem za sobą. Niebawem znaleźli się w krzakach koło plaży. Zapalili dwie latarki i w ich świetle wpatrywali się przez chwilę w przerażeniu w swój łup. To, co wyciągnęli z wody, przypominało namoczoną egipską mumię, ale bez bandaży. Poruszało się niemrawo.
– Uuucieeeekajmy – wyjąkał nauczyciel.
– Nie. Na razie jest ogłuszony elektryką. Trzeba z tym skończyć. Skocz do szopy i ukradnij kanister benzyny, a ja go popilnuję.
Jakub czekał długo, zanim jego znajomy wrócił z kanistrem ukradzionej benzyny. Druga kradzież w życiu, i to obie jednej nocy. Utopiec wił się przywiązany łańcuchem do pniaka.
– Nie odepnie się? – zaniepokoił się Robert, stawiając kanister na ziemi.
– Połamałem mu paluchy.
Polał utopca benzyną. Utopiec zaskrzeczał straszliwie i rezygnując z próby uwolnienia się z więzów, spróbował dosięgnąć ich swoimi szponowatymi palcami.
– Masz ogień?
-Tak.
Jakub zapalił zwitek gazety, a później rzucił na utopca. Buchnął żółty płomień. Po kilku minutach ogień przygasł.
– To jak będzie z pańską wiarą w zabbobony ? – zapytał z uśmiechem.
– Rany Boskie… To było, nieprawdopodobne.
– Na – podsunął mu piersiówkę ze spirytusem. – Wracaj do siebie i idź spać. Ja jeszcze tylko rozłączę kabel i posprzątam. A i odłóż bosak na miejsce.
– A jeśli tam będzie jeszcze jeden? Może lepiej nie wchodzić na molo…
– Moje ryzyko.
Nauczyciela pochłonął mrok. Jakub poszedł na molo. Złożył gumowce i związał je sznurkiem, a potem zabrał się do rozpętywania systemu drutów przeciągniętych od latarni. Właśnie zastanawiał się, który drut jest dodatni, a który ujemny, gdy usłyszał za sobą ponury głos: – Rybki na prąd łowimy, dziadku? Dokumenty poproszę. Odwrócił się i zobaczył dwu rosłych gliniarzy. Oskarżyli go: Włamanie do magazynu motorówek i kradzież kanistra benzyny, niszczenie środowiska naturalnego poprzez rozlewanie tejże benzyny w lesie oraz podpalanie, i o kłusownictwo. Na szczęście doktor Workowski poproszony o konsultację stwierdził, że jego pacjent cierpi na całkowitą starcze demencję, a ponadto jest lunatykiem. Istotnie odciski palców zdjęte z porzuconego kanistra oczyściły go z części zarzutów, a z reszty sam się jakoś wyłgał. Zresztą o kłusownictwie nie mogło być mowy, jako że jak powszechnie wiadomo w tej części zalewu ostatnie ryby widziano wiele lat wcześniej. Minęło pięć lat, zanim Jakub uświadomił sobie jeszcze jedno. Wyłowiony tamtej nocy utopiec nie miał na głowie śladów cięcia siekierą.
Przyjąć z http://wojslawice.fm.interia.pl/
Categorised as: Historie w PL